[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wyciągnął się pod ścianką groty, tak że mógł wszystko widzieć, sam nie
będąc widziany, i patrzył w stronę zatoki.
Aódz z czterema ludzmi płynęła z prądem. Dwaj wiosłowali z przodu, dwaj
inni, z których jeden trzymał ster, umieścili się z tyłu.
Była to łódz ze szkunera, a nie szalupa z latarni morskiej.
Co oni zamierzają robić? zapytał sam siebie Vasquez. Czyżby to
mnie poszukiwali? Ze sposobu żeglowania tych łajdaków po zatoce można
wywnioskować, że znali ją wcześniej i że nie pierwszy raz ich stopa dotyka
wyspy. Więc nie przypłynęli tu, żeby zwiedzić wybrzeże. Jeśli im nie chodzi o
pojmanie mnie, to jaki jest cel ich wyprawy?
Vasques dalej obserwował. Jego udaniem ten, który sterował łodzią,
najstarszy z całej czwórki, musiał być hersztem bandy i kapitanem
dwumasztowca. Latarnik nie potrafiłby powiedzieć, jakiej był narodowości, ale
wydało mu się, że jego towarzysze sądząc po ich twarzach należeli do rasy
hiszpańskiej z Południowej Ameryki.
W tym momencie łódka po przepłynięciu wzdłuż północnego brzegu
znajdowała się prawie u wejścia do zatoki, o jakieś sto kroków powyżej groty,
w której ukrył się Vasques. Ten nie tracił jej z oczu.
Herszt dał znak ręką i wiosła znieruchomiały. Małe przesunięcie steru i
łódka z rozpędu przybiła do brzegu i wryła się w plażę. Cała czwórka
wyskoczyła, ale przedtem jeden z mężczyzn wbił bosak w piasek.
Wtedy takie oto urywki rozmowy dobiegły do uszu podsłuchującego
Vasqueza:
To na pewno tutaj?
Tak. Pieczara jest tu, niedaleko, dwadzieścia kroków przed zakrętem.
Ale mieliśmy cholerne szczęście, że ci latarnicy jej nie znalezli!
W drogę! rozkazał szef.
Dwaj jego towarzysze i on sam poszli na ukos przez plażę, która w tym
miejscu miała ze sto kroków szerokości, od morza do noża krawędzi skalnej.
Ze swojej kryjówki Vasquez bacznie śledził każdy ich r i nadstawiał uszu,
żeby nie uronić ani jednego słowa. Pod ich nogami skrzypiał piasek usiany
muszelkami.
Ale wkrótce te odgłosy ucichły w dali i przyczajony Vasquez już tylko mógł
zobaczyć mężczyznę chodzącego tam i z powrót przed łódką.
Mają tu blisko jakąś melinę pomyślał.
Nie mógł dłużej wątpić, że szkunerem przypłynęła banda morskich
rabusiów, rzezimieszków, którzy mieszkali na Wyspie Stanów przed
rozpoczęciem prac przy latarni. Czyżby w tej grocie schowali swoje łupy? I
czy nie chcą zabrać ich na pokład dwumasztowca?
Nagle olśniła go myśl, że muszą tu być nagromadzone zapasy żywności, z
których mógłby skorzystać. Natychmiast promień nadziei wśliznął się do jego
duszy.
Skoro tylko łódka powróci na miejsce postoju statku, on wyjdzie ze swojej
kryjówki, poszuka otworu jaskini, wczołga się tam i znajdzie zapasy, które
muszą mu wystarczyć aż do powrotu awiza.
A skoro będzie miał w ten sposób zapewnione środki do życia, to jeszcze
pragnąłby tylko jednego: żeby zbrodniarze nie zdołali opuścić wyspy! Niechby
jeszcze tu byli, kiedy powróci Santa Fé i niechby kapitan Lafayate wymierzyÅ‚
im sprawiedliwość.
Ale czy to życzenie zostanie spełnione?
Po głębszym zastanowieniu latarnik Vasquez doszedł do wnioku, że piracki
szkuner przybył do zatoki Elgor wszystkiego na dwa czy trzy dni, żeby
załadować to, co się znajduje w grocie, a zaraz potem odpłynie z łupem z
Wyspy Stanów i nigdy więcej już tu zawinie.
Niebawem już miał zdobyć na ten temat zupełnie dokładne wiadomości.
Po godzinie spędzonej w jaskini trzej mężczyzni ukazali się jego oczom na
nowo i zaczęli przechadzać się po wybrzeżu. Z zagłębienia, w którym leżał
przyczajony, Vasquez mógł jeszcze słyszeć różne wymieniane na głos uwagi,
z których potem nie omieszkał skorzystać.
No, no! Ci poczciwcy nie okradli nas w czasie swego pobytu na wyspie.
W ten sposób szkuner, kiedy stąd wyjdzie, będzie miał pełną ładownię!
Co za idioci! W ciągu piętnastu miesięcy nie potrafili odnalezć naszych
skarbów i nie wytropili nas na Przylądku Zw. Bartłomieja!
Wznieśmy okrzyk na ich cześć! Na co by się zdało zwabiać statki na
skały podwodne otaczające wyspę, gdybyśmy mieli stracić wszystkie nasze
Å‚upy!
Słysząc te dowcipy, z których bandyci ryczeli ze śmiechu, Vasquez poczuł
przypływ takiej wściekłości, że jeszcze chwila, a na pewno skoczyłby do nich
z rewolwerem w garści i rozwalił łby wszystkim.
Ale się powstrzymał. Lepiej było nie uronić ani słowa z tej rozmowy.
Dowiadywał się w ten sposób, jaki to ohydny proceder złoczyńcy uprawiali w
tej części wyspy, toteż nie zaskoczyło go już dalsze wyznanie.
A co do tej sławnej Latarni na Końcu Zwiata, to niechaj kapitanowie
przepływających statków szukają jej teraz! To tak, jak gdyby stracili wzrok!
No i jako ślepcy będą się kierować na wyspę, gdzie ich statki nie
omieszkają roztrzaskać się w kawałki.
Mam nadzieję, że przed naszym odjazdem jeden lub dwa statki
przybędą tu jeszcze, żeby się rozbić o skały przylądka San Juan. Trzeba,
żebyśmy załadowali nasz dwumasztowiec równo z pokładem, ponieważ sam
diabeł go nam tu przysłał!
Diabeł znakomicie załatwił te sprawy! Na Przylądek Zw. Bartłomieja
przybywa dobry statek i nie ma na nim nikogo z załogi, ani kapitana, ani
marynarzy, których zresztą pozbyliśmy się bez trudu&
Dla Vasqueza była to niejako opowieść o tym, w jakich warunkach szkuner
nazwany Maule wpadł w ręce bandy zbirów na zachodnim cyplu oraz w jaki
sposób kilka innych statków zwabionych podstępem zatonęło z ludzmi i
ładunkiem na skałach.
A teraz, Kongre zawołał jeden z trzech mężczyzn co dalej
będziemy robić?
Wracamy na statek, Carcante odparł Kongre, w którym Vasquez
rozpoznał słusznie herszta bandy.
Kiedy zaczniemy wynosić rzeczy z pieczary?
Nie wcześniej, niż naprawimy awarię; te przygotowania potrwają na
pewno kilka tygodni&
No to chyba zabierzemy z sobą do łódki trochę narzędzi odezwał się
znowu Carcante.
Tak& z tym, że musimy tu wrócić, jak zajdzie potrzeba. Vargas
powinien tu znalezć wszystko, co mu się może przydać do pracy.
Nie traćmy czasu powiedział Carcante. Niebawem zacznie się
przypływ, skorzystajmy z niego.
Racja zgodził się Kongre. A kiedy szkuner będzie naprawiony,
wówczas przeniesiemy ładunek na burtę. Nie musimy się obawiać, żeby go
nam ukradziono.
Hej, Kongre! Nie zapominaj, że w latarni było trzech strażników i że
jeden z nich nam siÄ™ wymknÄ…Å‚!
Tyle on mnie obchodzi, Carcante, co zeszłoroczny śnieg. Nim miną dwa
dni, musi umrzeć z głodu, chyba że będzie się żywił mchami i muszelkami&
Zresztą, przywalimy znowu otwór pieczary&
Mów, co chcesz powiedział Carcante a jednak irytuje mnie, że
musimy naprawiać awarię. Gdyby nie to, już jutro Maule mógłby wyjść w
morze. Co prawda przez ten czas jakiś statek może się jeszcze rozbić na tym
wybrzeżu, i to bez naszej fatygi. W dodatku jego strata bynajmniej nie stanie
siÄ™ naszÄ… stratÄ…!
Kongre z towarzyszami wyszli znowu z jaskini, wynoszÄ…c stamtÄ…d
wszystkie narzędzia, deski na poszycie, kawałki łat do naprawy żeber.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Archiwum
- Start
- C.S. Lewis 5.Opowieści z Narnii Koń i jego chłopiec
- Kościuszko Robert Wojownik Trzech Czasów 3 Strażnicy
- C.L.Taylor Gdzie kończy się cisza
- Agata Kołakowska Zaciszny Zakątek
- 00000207 Verne Piętnastoletni kapitan
- verne_indes_noires
- Doyle Arthur C. Swiat zaginiony
- z1.05_u technologia tworzyw drewnych_311[32]_
- 0579. Williams Cathy Drugi bliśĹźniak
- Dailey Janet Dolina mgieśÂ‚
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- agnos.opx.pl