[ Pobierz całość w formacie PDF ]

LOSY SIĘ ROZSTRZYGNĘŁY
Nie skończył się jeszcze dzień 15 września. Barki z niemieckimi dywizjonami wciąŜ
czekały na sygnał do inwazji. NaleŜało utorować im drogę za wszelką cenę. Obojętnie jakim
kosztem, naleŜało złamać opór Anglii i opanować jej powietrze. „Ostatni samolot
zwycięŜy!” — pienił się Goering.
W dwie godziny po południowej klęsce Luftwaffe rozległ się od nowa nad brzegami
Kanału warkot nieprzyjacielskich maszyn. Drugi tej niedzieli atak był równie potęŜny jak
pierwszy. Znów przychodził w dwóch falach, jednej po drugiej. Pierwsza była znacznie
silniejsza. Była miaŜdŜąca. Pisała na niebie najzłowróŜbniejsze znaki. Skupiała wszystkie
Ŝądze krzyŜackie, niosła najdrapieŜniejsze nadzieje hitlerowców. Była jak grom.
O godzinie drugiej minut pięćdziesiąt poderwano Dywizjon 303. Startowało juŜ tylko
dziewięć maszyn. Pierwszą eskadrę, 4 maszyny, prowadził angielski kapitan Kellet; drugą, 5
maszyn, kapitan Urbanowicz. Po starcie nadszedł rozkaz radiowy z dołu, by kursem
południowo-wschodnim wzbić się na 20 000 stóp.
Na wysokości 8000 stóp dywizjon wszedł w gęstą warstwę chmur. Korzystną moŜe dla
osłony Anglii, lecz dla myśliwców niepoŜądaną. Trudno było utrzymać łączność między
kluczami. Myśliwcy drugiej eskadry przytulili się do samolotu Urbanowicza prawdziwie jak
pisklęta. Lot był przykry, groŜący zderzeniem przy słabej widzialności. Na domiar złego
szyby zaczęty zamarzać i wnet pokryły się grubą płytą lodu. Nerwy w coraz większym
napięciu, coraz łatwiej o katastrofę, aŜ wreszcie upragniony blask: eskadra wyskoczyła ponad
chmury. Wysokość 22 OOOstóp. Warstwa obłoków, głęboka na pięć blisko kilometrów, z
wierzchu przedstawiała wspaniały widok jakby spiętrzonych gór.
Zupełne pustkowie. Myśliwcy rozglądali się daremnie za kolegami z pierwszej eskadry.
Byli sami, tylko ich pięciu w tym nieskończonym morzu bieli i słońca. Reszta dywizjonu
pogubiła się w chmurze. W ogóle nikogo nie było widać, ani śladu innych myśliwców, ani
nieprzyjaciela.
Piątka, jak stado zagubionych w przestworzach ptaków, leciała dalej w wyznaczonym
kierunku, nieustannie nabierając wysokości. WciąŜ wyŜej, wyŜej. Wnet w promieniach słońca
znikł lód na szybach: eskadra mogła patrzeć w przód.
Nagle ujrzała! Daleko, jakieś cztery kilometry przed nią, pękały białe bukieciki. Rój
pocisków artylerii przeciwlotniczej bijącej poprzez chmury. Z odległości wyglądało to jak
dziecięca zabawka, lecz myśliwcy czuli, Ŝe była jakaś wzruszająca nuta w tej armatniej
czupumości grzejącej na ślepo, zapalczywie, na przekór grubej chmurze.
I jednocześnie widzieli z daleka cel pocisków, wyprawę bombową. Przeszło 60
bombowców w zwartych piątkach leciało kilkaset metrów ponad obłokami, w kierunku na
Londyn. Urbanowicz ogarnął wzrokiem ich zbitą masę, domyślił się, Ŝe to dorniery 215, i
odruchowo, niespokojnie szukał po niebie nieprzyjacielskiej osłony. Gdzie osłona? Była!
Wreszcie ją znalazł: nieco w tyle za bombowcami; z lewego ich boku, od strony słońca, lecz
dziwnie wysoko, nieprawdopodobnie wysoko jakieś 2000 metrów powyŜej dornierów —
sunęło potęŜne zgrupowanie około stu messerschmittów. Mrowisko, aŜ czarno odbijało się na
niebie. Lecz dlaczego leciało tak wysoko?! Doświadczony myśliwiec nie rozumiał tego;
stwierdził, Ŝe tylko luźne, nieliczne trójki messerschmittów chodziły niŜej, pod tą odległą
osłoną, między nią a bombowcami.
Wtem uwagę Urbanowicza ściągnęło na siebie pięć messerschmittów 110. Oddalone o
niespełna 600 metrów, leciały w tym samym kierunku co polska eskadra, jeno znacznie wyŜej
i z boku. Ich nagła bliskość rozstrzygnęła: Urbanowicz rzucił się za nimi w pogoń. Lecz juŜ w
kilkanaście sekund później przekonał się, Ŝe to próŜny trud. Jego eskadra, zmuszona wzbijać
się w górę, pomimo pełnego gazu pozostawała w tyle za messerschmittami. Jak
błyskawicznie Urbanowicz decyzję powziął, tak teŜ ją porzucił. Miał juŜ inny cel: same
bombowce.
Pościg za messerschmittami zaprowadził eskadrę w pobliŜu zgrupowania bombowców.
Polacy mieli je tuŜ przed sobą z lewej strony, kilkaset metrów niŜej. Przy tym myśliwcy byli
prawie bezpośrednio pod rojowiskiem messerschmittów i Urbanowicza, zerkającego w górę,
aŜ zatykało z napięcia: nikt ich jeszcze nie atakował. Jakaś niebywała szansa! Messerschmitty
albo ignorowały eskadrę — pięciu myśliwców to pyl wobec takiej przewagi! — albo ze swej
podniebnej wysokości po prostu jeszcze jej nie zauwaŜyły. Nieprawdopodobnie szczęśliwy
zbieg okoliczności rzucił oto Polaków w sam środek nieprzyjacielskiej wyprawy,
nieświadomej niebezpieczeństwa.
Urbanowicz nagle skręcił w lewo. Do ataku. Koledzy zrozumieli. Skręcili tak samo,
dołączyli do jego boków. Cała piątka zwaliła się w dół, W jednym szeregu, ławą. Nurkowała
na pełnym gazie, rwała z zawrotną szybkością. Tak tylko orły uderzają. To szaleńczy wyścig
o
zdobycie
sekundy:
wciąŜ
nad
bombowcami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum