[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Na półce nad kominkiem stało kilka książek. Dojrzałem pośród nich
 Odyseję Homera,  Eneidę Owidiusza i  Pieśni Horacego. Po prawej stronie stało
proste łóżko. Była na nim tylko poduszka i koc. Po lewej znajdowało się biurko.
Wszystkie sprzęty w pomieszczeniu wyglądały na ręczną i staranną robotę.
- Czy mógłby pan chwycić z drugiej strony? - odezwał się  Szczurołap , który
już stał obok biurka.
Pospiesznie chwyciłem za blat i razem z leśnym pustelnikiem podnieśliśmy
biurko. Nagle jednak z szuflady doszły nas jakieś stuki i popiskiwanie.
- Znów zapomniałem... - uśmiechnął się  Szczurołap i postawił biurko na
ziemi. Poszedłem jego śladem. Gospodarz otworzył szufladę. Wyskoczyła z niej biała
myszka i wdrapawszy się na stół, stanęła słupka i wpatrzyła się w  Szczurołapa . On
spojrzał na nią rozbawiony i powiedział:
- Chodz, Waldo! - zwrócił się do gryzonia. Myszka zwinnymi ruchami wspięła
się po jego koszuli i włosach. Wczepiła się łapkami w kapelusz, w którego
wgnieceniu miała wygodne legowisko.
Wyszliśmy z domu i skierowaliśmy się za budynek, w stronę lasu.  Dylan i
Agnieszka, którzy tymczasem się pogodzili, ruszyli za nami niosąc krzesła.
- Jeśli bylibyście tak mili, zabierzcie ze sobą jeszcze to - poprosił ich
 Szczurołap wskazując na drewnianą skrzynkę po owocach, wypełnioną pakunkami
z mąką kukurydzianą, solą, cukrem, słoikiem z melasą, na którym widniała etykietka
 Czarny cud , oraz innymi wiktuałami.
- Ach! Jeszcze jedno! W studni przed domem jest masło - rzekł, a  Dylan
zostawił swoje krzesło i pobiegł we wskazanym przez  Szczurołapa kierunku.
Tymczasem gospodarz poprowadził nas pod rozłożystą dziką jabłoń, której
korona wznosiła się półtora metra ponad ziemią. Ustawiliśmy stół i krzesła pod
drzewem, a  Szczurołap poszedł po wodę. Kiedy wrócił, przepłukaliśmy swoje
kubki, a on postawił przed nami cynowe talerze i sięgnąwszy do skrzynki, położył na
każdym z nich świeży oscypek.
- Częstujcie się - zachęcał do jedzenia. - Ja tymczasem zajmę się chlebem.
Jedliśmy słony, owędzony ser i przyglądaliśmy się poczynaniom
 Szczurołapa .
Ten rozpalił dwa ogniska w miejscach, które, jak na to wskazywały duże
czarne kółka popiołu i otaczające je kamienie, służyły mu w tym celu na co dzień. Na
jednym z nich położył trzy duże płaskie kamienie, nad drugim rozstawił zmontowany
z trzech gałęzi stojak, na którym podwiesił garnek z wodą.
Do sporej miski, która stała już wcześniej pod drzewem, wrzucił po kilka
garści mąki kukurydzianej i żytniej, wlał trochę wody i posolił. Wyrobił ciasto i
uformował z niego małe placki, które porozmieszczał na rozgrzanych ogniem
kamieniach. Placki rosły i rumieniały, a  Szczurołap rozstawiał na stole smakołyki.
Znalazły się tam więc: masło, dżem z leśnych jagód, suszona wieprzowina, suszone
jabłka, wielki, długi na trzydzieści i gruby na piętnaście centymetrów oscypek oraz
świeże jeżyny.
Po chwili placki były gotowe, a herbata zalana. Plując co chwila fusami,
rozpoczęliśmy ucztę. Jedzenie było świeże i pachnące. Agnieszka i  Dylan chyba po
raz pierwszy mieli okazję spróbować takiego posiłku, bo uszy aż im się trzęsły, kiedy
pałaszowali placki z dżemem albo z serem.
 Szczurołap chyba nie był głodny, bo skubał tylko placek, zagryzając go
czasami jeżynami. Czekał, aż skończymy posiłek. Po półgodzinie ciężkie, ale
zadowolone oddechy świadczyły o tym, że uczta jest zakończona, więc przemówił:
- Wiedzą państwo, czemu tak lubię jadać obiady w mojej  altanie ? -
uśmiechnął się tajemniczo, a nie doczekawszy się odpowiedzi, sięgnął ręką do góry i
urwał z gałęzi dzikie jabłko. Wgryzł się w nie i rzekł: - Tutaj wszystko jest tak
urządzone, że nawet nie trzeba wstawać, gdy ma się pełny brzuch, by dostać deser.
Uśmiechnęliśmy się i spojrzeliśmy w górę. Jabłka wyglądały jak czerwone
planety krążące po zielonym niebie z liści. Sięgnęliśmy po nie i przez chwilę nie
słychać było niczego poza chrupaniem. Jabłka były trochę kwaskowate i cierpkie, ale
całkiem smaczne.
Milczenie przerwała Agnieszka.
- Czemu pan mieszka w lesie?
 Szczurołap spojrzał na nią a potem poważnym, chociaż nieco rozmarzonym
głosem, powiedział:
- To bardzo dobre pytanie. I jest na nie bardzo wiele odpowiedzi - zamyślił się
na chwilę. - Ale najbardziej chyba podoba mi się ta, której udzielił Thoreau: spiskuję
z dzikim wybujałym pięknym Natury...
- Ale to przecież strata czasu... - wyrwało się Agnieszce.
- Czas, moja panno -  Szczurołap podniósł brudny i poharatany palec
wskazujący - to jedynie strumień, w którym łowię ryby.
Znów zapadła cisza upalnego popołudnia. Spojrzałem na  Szczurołapa . Oczy
miał zamknięte, ręce splótł na piersi, oddychał spokojnie. Jego twarz napinała się
lekko czasami, gdy wiatr przyniósł głos jakiegoś ptaka.
- Słyszycie? - powiedział cicho, a w lesie ptak zaśpiewał czystym głosem coś
jakby  sip - sipsiiip .  Szczurołap otworzył oczy. Zciągnął uśmiechnięte usta, wodził
oczami to w lewo, to w prawo. - Turdus philomelos, to znaczy drozd śpiewak -
stwierdził.
Drozd zamilkł. Gdzieś daleko za to odezwał się dzwięk, jakby ktoś bardzo
szybko przejechał kijem po drewnianych prętach parkanu.
- To łatwe - powiedziała Agnieszka - dzięcioł zielony.
- Czyli Picus viridis. Brawo, Agnieszko! - pochwalił ją  Szczurołap , ale zaraz
znów się napiął. - Słyszycie to? - nadstawił ucha. - Trudna zagadka...
Tym razem odezwało się wysokie skrzeczenie. Ptak musiał być blisko nas, bo
słychać go było wyraznie.
- Brzmi jak wrona - spróbował  Dylan , ale  Szczurołap pokręcił nieznacznie
głową.
- To może kawka - wyrwała się Agnieszka.  Szczurołap zaprzeczył.
- Albo kruk - włączyłem się do zabawy, ale i tym razem odpowiedz była
błędna.
- Ani wrona, ani kawka, ani kruk - rzekł nasz gospodarz. - Tak skrzeczy
Garrulus glandarius, czyli sójka - powiedział i zaraz dodał. - No, ale dość tej zabawy.
Nakarmiliśmy mózgi i ciała, czas nasycić ciekawość - powiedział, a ja przypomniałem
sobie, po co właściwie tu przyjechaliśmy.
- Zaczekajcie chwilę! - powiedział  Szczurołap i pognał do swej chatki.
Wrócił po kilku chwilach, w czasie których zdążyłem opowiedzieć młodzieży o liście,
który wysłał mi mieszkaniec leśnej chatki.
- Byłem wczoraj w mieście - zaczął opowieść  Szczurołap . - Sprzedaję sery
kilku ludziom w Siedlcach. Mam stałych odbiorców, zresztą nieważne... Jednym z
moich klientów jest policjant. Strasznie gadatliwy. Uważa mnie za nieszkodliwego
wariata, więc w moim towarzystwie mówi bez opamiętania. Nie mógł się
powstrzymać i opowiedział mi, co się stało w lesie i potem w muzeum...
Mówiąc szczerze, od dawna spodziewałem się, że w końcu ktoś ukradnie tego
el Greca! Miasto traktuje go jak maskotkę, a nie jak arcydzieło sztuki, które ma
pobudzać duchowy rozwój miasta! Jak się dowiedziałem, że na furgonetkę napadnięto
prawie pod moim nosem, zaraz tam poszedłem. Po drodze widziałem jakiegoś
człowieka biegnącego przez las. Próbowałem go zawołać, ale zaraz uciekł - spojrzał
na mnie i, widząc moją pełną nadziei minę, szybko dodał: - Niestety, nie potrafiłbym
go teraz opisać. Na miejscu ciągle węszyli policjanci - mówił dalej - więc zaczekałem,
aż sobie pójdą i postanowiłem przeszukać miejsce zbrodni sobie tylko znanym,
rewelacyjnym narzędziem...
- Co to za narzędzie? - zapytał zaciekawiony  Dylan .
- Właśnie chce, żebyś go pogłaskał... - powiedział, a chłopak zdziwiony
spojrzał na Burka, który machał do niego ogonem.
- Burek? - zapytał zdziwiony. - Przecież policja na pewno miała swoje psy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum