[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Awantura ze starym? - zapytała Beata, powstrzymując się nawet od
zwykłej od niedawna złośliwości. - Sprał cię?
- Gorzej - Karolina pociągnęła nosem. - Wściekł się, powiedział, że go
zawiodłam, i zabronił mi się z tobą spotykać.
Beata pochyliła się nagle jak uderzona i spojrzała na Karolinę spod
grzywki opadającej na czoło.
- Wiesz co, ja tylko zebrałam ochrzan od babci... że skończę jak moja
matka i takie tam... Ale powiem ci, wolałabym mieć ojca, który by mi
robił awantury, niż nie mieć wcale.
- Jak to,  nie mieć wcale"? - Karolina wytrzeszczyła oczy. -A co z
marynarzem?
- Zapomnij, co powiedziałam, dobrze? I pod żadnym pozorem nie
mów tego nikomu - w oczach Beaty zalśniło coś nieprzyjemnego - bo cię
zabiję, nie żartuję. Albo lepiej -uśmiechnęła się złośliwie - powiem
Tomkowi, że kochasz się w nim, i pokażę mu ten wiersz, który napisałaś:
 Kiedy widzę twoje oczy zielone, rozmarzone...". Dobra, nie bij - uchyliła
się przed atakiem przyjaciółki. - Chodz, mam pomysł, pojedziemy sobie
na bazar Różyckiego.
- Ale ja nie mam forsy...
- A kto powiedział, że forsa jest potrzebna? Bilet masz?
- Mam.
- No to jedziemy.
Karolina sama nie wiedziała, jak to się stało, że otoczył je tłum
dorosłych patrzących wrogo spode łba i wygrażających pięściami. Stały
w samym środku bazaru, tego zakazanego królestwa obfitości, w alejce,
która dawała niewiele miejsca na przejście pomiędzy straganami z
mnóstwem ciuchów z tureckiego wycieranego dżinsu i chińskiej
bawełny. Po jednej stronie wabiły ustawione rzędami buty - czarne,
czerwone, białe, wszystkie w szpic i na obcasach, lakierowane, ozdobione
kokardkami i cekinami. Po drugiej zwieszały się z przepierzenia
ustawionego na boku straganu komunijne suknie jak stroje dla
miniaturowej panny młodej, wianki, welońy i burza białych koronek i
falban, a wprost przed nimi piętrzyły się węgierskie sznurowadła, gumki
do włosów, spinki w kształcie półksiężyców o ostrych zębach, elastyczne
opaski
w gwiazdki, kropki i serca, okrągłe plakietki z wizerunkami zespołów
muzycznych albo napisami jak  I love New York", abstrakcyjnymi w
szarej rzeczywistości. Karolina wręcz czuła, jak kilka kolorowych gumek
pali ją w kieszeni spodni, i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego mogła zrobić
coś tak głupiego - po prostu sięgnąć do sterty i prawie na nie nie patrząc,
wpakować do kieszeni gumki razem z przypinaną plakietką z lekko
spłowialym od leżenia na słońcu Shakin' Stevensem szczerzącym
sztuczne białe zęby.
Zerknęła na Beatę w nadziei na ratunek. Ta jednak patrzyła hardo
przed siebie, zaciskając pięści w kieszeniach dżinsów na jakimś równie
bezużytecznym i do niczego niepotrzebnym towarze, i zawzięcie wbijała
czubek czarnego pantofelka w szparę między krzywymi płytami
chodnika.
Nie było drogi ucieczki, bo w którąkolwiek stronę by się odwróciły,
naprzeciw stała gruba, mocna baba o spalonej słońcem twarzy
uwieńczonej wielkim kokiem tlenionych włosów. Baby klony w
krzykliwych ubraniach i z metalicznie różowymi paznokciami, baby
mielące pomiędzy złotymi zębami zduszone przekleństwa. Niektóre baby
spiesznie powracały do swoich straganów, żeby krzykliwie zachęcić
kobiety, które przystawały na widok zbiegowiska, do zakupu swoich
towarów, ale na miejsce tych, które odeszły, zaraz pojawiały się inne. Po
minucie, a może po godzinie - Karolina nie miała pojęcia, ile to trwało,
ale jej biały chiński podkoszulek zdążył nasiąknąć potem na plecach i pod
pachami pomimo chłodnego wiatru, a dłonie w kieszeniach zdawały się
pływać i pot nieprzyjemnie drażnił ogryzione skórki wokół paznokci
pomalowanych równie tandetnym różem jak u bazarowych przekupek -
pojawił się wreszcie postawny mężczyzna w brązowej, cinkciarskiej
skórzanej kurtce z kieszeniami i zamkami błyskawicznymi na każdym
skrawku wolnego miejsca, w lotniczych okularach przeciwsłonecznych,
na które spadała przydługa grzywka tlenionych włosów nie
do końca zakrywająca paskudną szramę na czole. Za mężczyzną
dostrzegły skraj szaroniebieskiego munduru. Milicjant został nieco w
tyle, pozwalając potężnemu torować sobie drogę przez tłum.
- No, teraz to ojciec cię spierze, nie ma wyjścia - szepnęła Beata.
Jednak ojciec, kiedy już przyjechał na komendę milicji i odebrał
dziewczyny siedzące na niewygodnych, drewnianych krzesłach, nie sprał
nikogo. Wepchnął je tylko do samochodu, w którym siedzieli stłoczeni
dziadkowie Beaty, niezdolni wykrztusić słowa. Ojciec też bez słowa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum