[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Przecie\ nie mo\esz mnie zatrzymać!  krzyknęła.  Nie mo\esz&
 Poczekaj, a przekonasz się!  poradził cierpko.
 Przecie\ zapłaciłabym ogromny okup&
 Niech diabli wezmą twój okup!  odparł szorstko, mocniej zaciskając ręce na jej
wiotkiej talii.  Całe królestwo Vendhyi nie ma mi do zaofiarowania niczego, czego
pragnąłbym choć w połowie tak silnie, jak pragnę ciebie. Porwałem cię, ryzykując \yciem;
je\eli twoi dworacy chcą cię z powrotem, niech przyjadą do Zaibaru i odbiją cię siłą.
 Przecie\ nie masz ju\ ludzi!  wykrzyknęła.  Jesteś ścigany. Jak zdołasz ocalić
własne \ycie, nie mówiąc o moim?
 Mam jeszcze w górach przyjaciół  odparł.  Wódz Churakzajczyków ukryje cię w
bezpiecznym miejscu, dopóki nie dogadam się z Afgulisami. Je\eli nie zechcą mnie
wysłuchać, to, na Croma, pojadę z tobą na północ, do stepowych kozaków. Zanim przybyłem
na Wschód, byłem hetmanem Wolnych Towarzyszy. Uczynię cię królową dorzecza
Zaporoski!
Strona 36
Howard Robert E - Conan ryzykant
 Nie chcę!  opierała się.  Nie mo\esz mnie zmusić&
 Je\eli ten pomysł jest ci tak niemiły  spytał  to dlaczego tak chętnie nadstawiałaś
usta do pocałunków?
 Nawet królowa jest tylko kobietą  odparła, rumieniąc się.  I dlatego, \e jestem
królową, muszę brać pod uwagę interesy mojego królestwa. Nie zabieraj mnie w jakieś obce
kraje. Wróć ze mną do Vendhyi!
 A czy uczynisz mnie swoim królem?  spytał, uśmiechając się sardonicznie.
 Có\, zwyczaje&  zająknęła się, a Conan przerwał jej ze śmiechem:
 Tak, zwyczaje cywilizowanych ludzi, które nie pozwolą ci uczynić tego, co byś chciała.
Wyjdziesz za jakiegoś starego, pomarszczonego króla z równin, a ja ruszę w swoją drogę,
zabierając jako jedyną pamiątkę wspomnienie paru skradzionych pocałunków? Ha!
 Ale ja muszę wrócić do mego królestwa!  powtórzyła bezradnie.
 Po co?  pytał ze złością.  Wycierać tyłkiem złote trony i słuchać pochlebstw głupio
uśmiechniętych fircyków w aksamitnych szatach? I co ci to da? Słuchaj: urodziłem się w
górach Cymerii, gdzie wszyscy są barbarzyńcami. Byłem najemnym \ołnierzem, korsarzem,
kozakiem  robiłem sto innych rzeczy. Który król przemierzył tyle krajów, stoczył tyle
bitew, kochał tyle kobiet i zdobywał takie łupy jak ja?
Przybyłem do Gulistanu, by zebrać hordę i splądrować południowe królestwa; między
innymi i twoje. Zostałem wodzem Afgulisów i miał to być dopiero początek. Je\eli zdołam
ich przejednać, w ciągu roku pójdzie za mną tuzin innych plemion. Je\eli nie, wrócę na stepy
i razem z kozakami będę grabił pogranicze Turanu. A ty pojedziesz ze mną. Do diabła z
twoim królestwem; dawali sobie jakoś radę, kiedy nie było cię na świecie.
Le\ąc w jego ramionach i patrząc mu w oczy, Yasmina czuła budzące się w duszy
zuchwałe pragnienie, dorównujące jego pasji. Jednak tradycja tysiąca generacji stanowiła zbyt
przytłaczający cię\ar.
 Nie mogę! Nie mogę!  powtarzała bezradnie.
 Nie masz wyboru  zapewnił ją.  Pojedziesz& Co, do diabła!?
Zostawili Yimshę daleko za sobą i jechali teraz po wysokiej grani, oddzielającej dwie
doliny. Właśnie znalezli się w najwy\szym punkcie skalnego grzebienia, skąd mieli dobry
widok na dolinę po prawej stronie. Toczyła się tam zacięta bitwa. Silny wiatr wiał w
przeciwną stronę, zwiewając odgłosy walki, lecz i tak z dołu dochodził szczęk stali i łomot
kopyt.
Dostrzegli błysk słońca na grotach włóczni i spiczastych hełmach. Trzy tysiące zakutych w
stal jezdzców pędziło przed sobą bandę obszarpanych wojowników w turbanach na głowach,
którzy umykali jak stado wilków, odgryzając się napastnikom.
 Turańczycy!  mruknął Conan.  To oddziały z Sekunderamu. Co oni tu robią, do
licha?
 Kim są ci, których ścigają?  spytała Yasmina.  I dlaczego walczą tak za\arcie?
Przy takiej przewadze wroga nie mają \adnych szans.
To pięciuset moich zwariowanych Afgulisów  warknął Conan, marszcząc brwi.  Są w
pułapce i wiedzą o tym.
Rzeczywiście, Afgulisi znalezli się w ślepym zaułku. Dolina zwę\ała się stopniowo,
przechodząc w głęboki wąwóz zakończony niewielką kotlinką, otoczoną wyniosłymi,
nieprzebytymi ścianami.
Jezdzcy w turbanach byli spychani do tej rozpadliny. Turańczycy napierali na nich
zdecydowanie, ale niezbyt silnie. Znali wściekłość doprowadzonych do rozpaczy górali i
dobrze wiedzieli, \e złapali ich w pułapkę bez wyjścia. Stwierdziwszy, \e wojownicy nale\ą
do plemienia Afgulisów, zamierzali ich otoczyć i zmusić do poddania się. Aby zrealizować
swój plan, potrzebowali zakładników.
Ich emir był człowiekiem czynu. Kiedy dotarł do Doliny Guraszach i stwierdził, \e ani
przeciwnicy, ani emisariusz nie stawili się na miejscu spotkania, ruszył dalej, ufając swojej
znajomości gór. Przez cały czas jego wojsko walczyło z wrogo usposobionymi tubylcami i w
wielu wioskach górale lizali swe rany. Emir wiedział, \e zapewne ani on, ani \aden z jego
włóczników nie powróci \ywy do Sekunderamu, bo ze wszystkich stron otaczali ich
wrogowie; był jednak zdecydowany wykonać rozkazy  to znaczy za wszelką cenę odebrać
Devi Afgulisom i przyprowadzić ją jako niewolnicę Yezdigerdowi lub te\, jeśli oka\e się to
niemo\liwe, ściąć jej głowę i polec z honorem. O tym wszystkim, rzecz jasna, spoglądająca z
grani para nie miała zielonego pojęcia. Conan wiercił się niespokojnie.
 Czemu, do diaska, dali się zaskoczyć?  rzucił w przestrzeń pytanie.  Wiem, co te
psy robią w tych stronach; polują na mnie. Zaglądali do ka\dej doliny i zanim się opamiętali,
wpadli w pułapkę. Biedni durnie! Będą się bronić w wąwozie, ale nie wytrzymają długo.
Strona 37
Howard Robert E - Conan ryzykant
Kiedy Turańczycy zepchną ich do kotliny, zrobią z nimi, co zechcą.
Zgiełk dobiegający z dołu przybierał na sile. Zaciekle opierający się Afgulisi w wąskim
wąwozie powstrzymali na chwilę okrytych \elazem jezdzców, którzy nie mogli rzucić
przeciw nim wszystkich sił.
Conan zmarszczył ponuro brwi, zakręcił się niespokojnie, chwytając za rękojeść kind\ału i
w końcu rzekł bez ogródek:
 Devi, ja muszę tam iść. Znajdę ci jakąś kryjówkę, w której zaczekasz, a\ wrócę.
Mówiłaś o swoim królestwie& no, nie będę udawał, \e uwa\am tych włochatych diabłów za
swoje dzieci, ale mimo wszystko& jacy są, to są, ale to moi ludzie. Wódz nigdy nie opuszcza
swoich ludzi, nawet je\eli oni opuścili go pierwsi. Wydawało im się, \e mają rację,
obwiniając mnie& Do diabła, nie będę stał z boku i patrzył, jak ich wyrzynają! Wcią\ jestem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum