[ Pobierz całość w formacie PDF ]

117
wego mnicha. Kongregacja siedzi w dwóch rzędach, przeor na specjalnym pode-
ście. Przed nim rodzina i znajomi. Nastoletni kandydat waży chyba ze sto pięć-
dziesiąt kilo i ma świeżo ogoloną głowę (Budda nie lubi włosów dłuższych niż pół
cala). Potwornie się poci i z tremą powtarza wersety, myląc się co trzecie słowo.
Towarzystwo wygląda na znudzone. Mnisi szybko przeszli do pozycji  spo-
cznij i, poziewując, rozparli się wygodnie. Ubrany na biało nowicjusz został
przepasany szarfą i poszedł na zaplecze. Wrócił w stroju pomarańczowym i do-
stał od taty sakiewkę z bilonem do rozrzucania wśród zebranych. Na mamie im-
preza wywarła większe wrażenie: na samym początku podczołgała się do podium
i przywarła do niego, oczekując końca uroczystości.
W zasadzie mógłbym wykorzystać sytuację i przełączyć się na własny pro-
gram. Odprężyć się, pomedytować. Ale sytuacja jest niezręczna; czuję się jak pią-
te koło u wozu. Zaczynam nawet podejrzewać, że dział socjalny umyślnie tak to
zaaranżował. Zaaplikował dawkę wystarczającą, abym skruszał i docenił zalety
wygodnego gabinetu oraz bezpieczeństwo w kręgu komputerowej poświaty. Ci
subtelni nowojorscy psycholodzy, których zatrudnia się za astronomiczne hono-
raria jako konsultantów, mogli im taki pomysł podsunąć.
Ejże, robię się przesadnie dociekliwy. Chyba przez te kursy z socjoinżynierii
i technik zarządzania zespołami roboczymi, które musiałem odbębnić tuż przed
wyjazdem. Dlaczego dział personalny miałby stosować wobec mnie aż tak wy-
rafinowane manipulacje? Po prostu przesadzili w dobrych intencjach. Nie ma sen-
su wnikać w ich prawdziwe czy domniemane pobudki: muszę wyłączyć automa-
tycznego pilota, wyrzucić bezsensowny wydruk i przejść na ręczne sterowanie.
Następnego dnia pojawiam się z plecakiem u przełożonego klasztoru. Zapew-
ne zrozumiał, że odchodzę, bo na pożegnanie wciska mi w rękę czarną, wypole-
rowaną przez palce wiernych figurkę Buddy (stoi do dziś na mojej półce). Bez
słonia posuwam się nawet szybciej; ruszam piechotą w dół i po czterech dobach
jestem z powrotem w Bangkoku.
* * *
Miejscowe biuro podróży doskonale wie, jak zaspokoić wakacyjne potrzeby
amerykańskiego inżyniera. Z przedłożonych mi ofert wybieram Bali  byłem
tam przed laty i wspominałem ten pobyt ciepło. Kolejne rozczarowanie przeży-
wam więc przynajmniej z własnej winy. Skomercjalizowało się tu wszystko do
granic ludzkiej odporności. W Kucie, dawniej idealnym miejscu do surfowania
na przybojowej fali, tłumy australijskich turystów. Wokół nich chmary przekup-
niów. Idą krok w krok, namawiając do nabycia tandetnych pamiątek; jeśli to nie
118
skutkuje, łapią cię za rękę, zachodzą drogę.
Niedaleko Kuty zbudowano ośrodek Nusa Dua, monstrualną enklawę Sherato-
nów, Marriottów, wytwornych sklepów i restauracji w stylu rzadko nawiązującym
do lokalnej architektury. Tabuny wczasowiczów z Kalifornii i Florydy przebywają
co roku tysiące kilometrów, żeby poczuć się dokładnie jak u siebie w domu.
Zmienił się nawet Ubud, niegdyś górska oaza kultury, miejsce schronienia ma-
larzy, tancerzy i dobrego teatru. Teraz na każdym płocie zaproszenia na publiczne
pogrzeby. Ktoś tu chyba musiał zorganizować seminarium poświęcone możliwo-
ści zarabiania pieniędzy na ceremonii palenia zmarłych. Biznes kwitnie, choć, jak
przed laty, jest to najbardziej  zakomarzone miejsce świata.
Przenoszę się zatem na sąsiednią wyspę Lombok. Trochę lepiej, ale fala tury-
stów już i tutaj dotarła. Jadę dalej. Tandetny prom przerzuca mnie na Trawangan,
największą w archipelagu Gili Islands. Największą, to za dużo powiedziane 
można ją obejść w dwie godziny.
Jest idealnie. Czysta plaża, rafa koralowa blisko brzegu, przejrzysta woda.
Wchodzisz do morza na wschodnim cyplu i prąd niesie cię delikatnie wzdłuż
brzegu na przeciwległy koniec wyspy. Wystarczy maska, fajka i krem z filtrem
przeciwsłonecznym na plecy. Leżąc bez ruchu na powierzchni, fruwasz nad urwi-
skami korali, nad kołysanym przez fale gąszczem podmorskich traw i ławicami
bajecznie kolorowych ryb.
Elektryczności dostarcza wyspie wojskowy generator z demobilu. Włącza się
go w określonych godzinach, aby ugotować posiłki. Czasami też uruchamiany jest
dla zaspokojenia konkretnych potrzeb kulturalnych. Trwają właśnie mistrzostwa
świata w piłce nożnej; wspólnie z krajowcami oglądam w telewizji o trzeciej nad
ranem mecz Grecja-Argentyna.
Mieszkam przez miesiąc u kacyka, którego budka na palach odróżnia się od
innych anteną satelitarną. Na odjezdnym prawię mu komplementy, mówiąc o uro-
kach wyspy.  Miło mi, że dobrze wypocząłeś. Przyjedz za rok. Robisz w kompute-
rach, to może ubijemy interes. Przywiez laptopa Toshiby, a masz zagwarantowany
dwuosobowy pokój i wyżywienie na miesiąc .
Najnowszy cud techniki miał mu posłużyć do prowadzenia rachunkowości
wioski w Excelu. Rozsądna decyzja  chce inwestować w najlepszy na rynku
sprzęt. Taki sam, jakiego używają maklerzy na Wall Street.
Po powrocie do cywilizacji wykorzystałem ten przypadek w dyskusji zorga-
nizowanej przez amerykańską sieć telewizyjną PBS. Jej uczestnicy  przesadnie
liberalni profesorowie znanych uniwersytetów  biadali nad niepokojącym eli-
taryzmem Internatu. Przecież na komputer nie mogą sobie pozwolić gorzej zara-
biający obywatele, pozbawieni przez to dostępu do kluczowych wiadomości; ich
dzieci przegrają w życiowym wyścigu z lepiej sytuowanymi. Trzeba uderzyć na
alarm i nie dopuścić do pogłębiania różnic klasowych oraz informatycznej degra-
dacji krajów Trzeciego Zwiata.
119
Przypomniałem zatem początkowe kontrowersje wokół telewizji. W latach
sześćdziesiątych, kiedy telewizory kosztowały majątek, padały pod jej adresem
identyczne zarzuty. A dziś telewizja jest dostępna niemal za bezcen i skutecznie
unifikuje warstwy społeczne oraz obszary kulturowe. Przyznaję: ze względu na
rozpanoszenie się seriali i reklam nie odbywa się to na zadowalającym poziomie.
Natomiast fakt pozostaje faktem  telewizja stała się najskuteczniejszym  wy-
równywaczem międzyludzkich odrębności. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum