[ Pobierz całość w formacie PDF ]

opowiadał już dykteryjek. Zapomniał też o flecie i bębenku: flet leżał porzucony na półce, obok
świętego Antoniego, a bębenek wisiał opodal - niezmienny księżyc w pełni, jaśniejący w
ciemnym kącie. Bo nadszedł dzień patrona Saucopampy i obchodzono go tylko modlitwą; zresztą
przyszło na to święto niewiele ludzi. Co mieli jeść i pić, jeśli nie było pożywienia, a cziczę robi
się wszak z kukurydzy, nie z kamieni? Cóż mieli grać, jeśli jedyną melodią było dzikie wycie
wiatru? Co mieli tańczyć i śpiewać, jeśli nikt nie miał do tego serca? Zwięta Panienka stała
zapomniana przez swe dzieci, tak samo święty Wawrzyniec, patron Paucar. Jego kaplica,
wybudowana nie opodal dworu, była zawsze otwarta i chłopi przychodzili tam, by zanosić prośby
do świętego, tak samo jak chodzili prosić don Cipriana. Pewnego dnia poszła tam Juana i wróciła
bardzo przestraszona. Otóż zwykle przed wizerunkiem świętego sterczał pęk kłosów. Chłopi
składali mu je co roku, bo są one dla nich najpiękniejszymi kwiatami ziemi. A teraz pełen ziarna
bukiet zniknął.
- Bezbożnicy! - zrzędziła Juana.
- Kiedy się zgodził, coby mu zabrali, znaczy, że tak chciał - tłumaczył Simon, uspokajając
żonę.
Vicenta zapomniała o tkanym właśnie samodziale, a Timoteo chciał zapomnieć o Jacincie.
Antuca zaś nadal razem z psami wyprowadzała stado. Wańka, Zambo i Skórka jak dawniej biegły
za trzodą, ale ich ruchy zdradzały zmęczenie, a w ujadaniu niewiele było zapału.
Pewnego dnia Antuca przypomniała sobie piosenkę:
Słońce moim ojcem, Księżyc moją matką, a jasne gwiazdeczki to moje siostrzyczki.
Ale jej głos nie brzmiał tak jak kiedyś. Przestraszyła się własnego śpiewu. I w
panteistycznym odczuciu, przejętym od indiańskich przodków, zrozumiała, że ciemne i potężne
siły przyrody wypowiedziały wojnę człowiekowi i zwierzęciu.
- Chmuro, chmuro, chmuuuurooo... Wietrze, wietrze, wieeeetrzeee...
Nie, już nie było tak jak przedtem. Obłoki wznosiły się, malały i odpływały w ogromie
nieba, na skrzydłach wiatru. Dawniej przychodziła gęsta i ciężka mgła i owijała pastuszkę tak
szczelnie, że czasem Antuce, obracającej wrzeciono, zdawało się, iż przędzie samą mgłę.
Ale teraz zaledwie lekki opar unosił się znad Yany i zaraz znikał. A wiatr, co niegdyś pędził
chmury i zapowiadał deszcz, teraz porywał je z sobą, świszcząc obelżywie nad leżącą odłogiem
ziemią.
I dla człowieka, i dla zwierzęcia nie było znikąd opieki.
Co gorsze, Pancho już nie przybiegał, by grać na swej antarze huaynos czy manchaipuitos.
Jeszcze jakiś czas temu, gdy przychodził, za każdym razem zjawiał się z coraz szczuplejszym
stadem; teraz zaś na pewno on i jego rodzina zjedli już wszystkie owce.
A tak dobrze było przebywać z Panchem! Choć, co prawda, ona już nie mogła mu nic
ofiarować. Kiedyś marzyła o tym, że będzie duża, będzie miała szerokie biodra i krągłe piersi, tak
jak Vicenta w czasie żniw, i pokocha go z całych sił, i będzie miała dzieci. Ale głód i ją jakoś
pomniejszył. Pod bawełnianą bluzką i samodziałową spódnicą krył się pozbawiony ciała szkielet.
Jej duże oczy lśniły smutno i wydawały się jeszcze większe w bladej twarzy o zapadniętych
policzkach. Podobnie działo się z psami. Wańka, Zambo i Skórka, bardzo chude, pyski miały
wydłużone, boki zapadłe i tylko ślepia im płonęły. Owce, o nędznym runie i smutnym spojrzeniu,
ledwo się ruszały; ich dola była równie żałosna.
I pewnego wieczoru, kiedy Antuca mocniej niż kiedykolwiek odczuła wrogość natury,
własny ból i samotność, i cierpienia zwierząt, w takich oto kilku słowach streściła wszystkie swe
nieszczęścia:
- Ano, tak, moje owieczki, przyszedł na nas głód...
XV. Wygnanie
Zwierzę kocha tego, kto daje mu jeść. I bez wątpienia tak samo ma się rzecz ze zwierzęciem
wyższego rzędu, jakim jest człowiek, chociaż dostaje on swą porcję pożywienia w postaci
ekwiwalentów. Stąd też dawny sentyment podwładnych do panów. A uczucie to na pewno nie jest
niczym innym jak fizycznym wspomnieniem, pierwotnym przywiązaniem do ziemi, wody,
powietrza i wszystkich życiodajnych zjawisk. Koniec końców, głód to życiowa potrzeba, toteż
poszukiwanie jedzenia jest rzeczą całkowicie usprawiedliwioną. Ale zwierzę żyjące w niewoli
stało się tchórzliwe, trud i mozół drogi stępiły mu pazury, a drapieżna łapa wyciągnęła się w
błagalnym geście. Ten jeden lekki obrót nadgarstka zawiera w sobie wiele rozdziałów historii
ludzkości.
Jednakże epoki tragiczne obfitują w przykłady zmartwychwstania. Toteż w naszych czasach
łapa drapieżnika pojawiła się znowu. Zaczęto wyznaczać granice między ludzmi a zwierzętami,
między człowiekiem a człowiekiem, między zwierzęciem a zwierzęciem. U Simona Roblesa
wszakże od wielu lat trwało poczucie wspólnoty łączące tych, którzy żywili innych, bo, rzecz
jasna, dawać jedzenie to także starać się o nie. Psy i ludzie lgnęli do siebie nawet i w nieszczęściu.
A i porcje pokarmu były głodowe, toteż wierność psów po trochu traciła na sile. Zjawisko to znają
dobrze władcy i pracodawcy - panowie najwyższej rangi - a i Simon zdawał sobie z niego sprawę,
bo w życiu swym zaznał już głodu i widział głodowe cierpienia innych; ale nie mógł nic na to
poradzić - z próżnego nie nalejesz.
I oto co się stało.
Antuca pasła owce na wyżynie - jeśli można nazwać pasieniem wyprowadzenie stada na
halę, po to by dreptało po resztkach wyschłej trawy wyskubanej aż do korzeni.
Pastuszka usiadła przędąc nitkę z niezbyt obfitej kądzieli, a wychudzony Zambo skulił się u
jej boku i drzemał. Nagle otworzył ślepia, nastawił uszy, węszył chwilę i miękkim, ostrożnym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum