[ Pobierz całość w formacie PDF ]

godzinę. Nie wiesz zresztą - przytwierdza mąż - że tu wystarczy, by ktoś jeden wpadł na
jakiś pomysł, zaraz reszta papuguje? Czy są, proszę pani, bilety na szóstą? To poprosimy
cztery. Ekran zasłonięty jeszcze kotarą, wolne już tylko trzy pierwsze rzędy. Siadamy w
pierwszym razem z jakąś parą w powłóczystych szatach, popijamy "Seven Up" z puszki,
przegryzamy batonikami. Kotara wolno się rozsuwa i... filmu nie sposób oglądać. Ekran
mieści się nie dalej niż metr od nosa, a że ma około siedmiu metrów długości, przed
oczyma migają tylko barwne plamy, impresjonizm z bliska. Przechodzimy do trzeciego
rzędu, wychylamy się maksymalnie do tyłu. Nic nie lepiej. Para w szatach wychodzi, my
siadamy w przejściu koło piątego rzędu, od którego zaczyna się wyrazne wzniesienie.
Wyciągamy torebki z kukurydzą i... W ciemności pojawia się cerber. Przepisy
przeciwpożarowe naszego stanu nie pozwalają siedzieć w przejściu, proszę natychmiast
zająć normalne miejsca. Nie możemy, bo przecież stamtąd nic nie widać. Nie wie pan czy
co? Tu jednak siedzieć nie możecie, przepisy naszego stanu... No, to chcemy się widzieć
z właścicielem. Ja nim jestem. To prosimy o zwrot pieniędzy. Nie ma pan prawa
sprzedawać biletów w ilości większej niż ilość miejsc, z których da się cokolwiek
zobaczyć. Zgodnie z przepisami naszego stanu pieniądze za bilety kinowe podlegają
refundacji tylko w przypadku, gdy seans nie doszedł do skutku. To nie ruszymy się stąd.
To ja dzwonię po policję. To niech pan dzwoni, zaraz się okaże... Wolnego, wolnego. To
nie jest film zalecany dla dzieci, nie czytaliście na afiszu? Więc nie wiadomo, kto tu
będzie miał problemy, ja czy wy. - Chodz, chodz - powiada mąż. - Jeszcze nas oskarżą o
deprawację nieletnich. Albo przyjdzie sierżant, który nie lubi cudzoziemców. Pewnie facet
na początku nie miał szerokiego ekranu, a potem żal mu było forsy na usuwanie tych
pierwszych trzech rzędów i tak już zostało. Miejscowi wiedzą o tym, nietrudno
zorientować się na oko, przecież to sala na jakieś czterdzieści miejsc, a przyjezdnych
zawsze jest tylu, że coraz to trafia się paru jeleni takich jak my. Jak ty to sobie zresztą
wyobrażasz? Wywiesić przy kasie napis: "Uwaga, z trzech pierwszych rzędów nic nie
widać?" Działać wyraznie wbrew swoim interesom? Czemu tu się dziwić? %7łe gość nie daje
sobie wyszarpnąć ekstra zarobku? %7łe ci, co nagle odeszli od kasy, nie ostrzegli tych, co
do niej podchodzili? Hm, może. Ale ludzie mają takie zapędy tam, gdzie myślą w
kategoriach "my - oni". A tu nie ma "ich"; jest tylko facet w średnim wieku, który jak
każdy zarabia sobie małym biznesem na życie. Na party Lecz najdotkliwsze frycowe płaci
przybysz, zanim nauczy się z tubylcami obcować werbalnie. Rzecz kryje w sobie wiele
aspektów: najpierw konieczność wsłuchania się w miejscowy dialekt, który kultywuje się
nawet w radio i w TV, i który ma się tak do angielskiego z różnych "Wspólnych spraw"
czy "Lingwistów", jak "wiech" czy może nawet język górali do polszczyzny literackiej.
Następnie - niełatwa do udzwignięcia rola Obcego, który nie budzi tu automatycznie - jak
bywa to gdzie indziej - dreszczyku zaciekawienia ani życzliwości należnej gościowi. Jeżeli
nie ma instytucjonalnych powodów do uprzejmości wobec cudzoziemca, jeżeli nie jest on
klientem - postrzega się go jak przybłędę, która tylko czeka na to, by uszczknąć dla
siebie coś, co nie zostało wypracowane trudem jego przodków. Recepcjonista w hotelu
potrafi wprost czytać z ust przyjezdnego z dalekiego świata. Sprzedawczyni w sklepie
chwyta w lot życzenia kupującego, nawet gdy mówi z ogromnym mozołem i musi
pomagać sobie groteskowymi gestami. Lekarz w izbie przyjęć wie już po paru słowach co
dolega zbolałej postaci w burnusie, w sari czy siemiężnym kożuchu. Człowiek nabiera
mylnego wrażenia, że z językiem daje sobie radę całkiem niezle. Wystarczy jednak
znalezć się na ulicy i spytać przechodnia o drogę do kościoła lub poprosić przygodną
osobę o poinstruowanie, jak posługiwać się maszynką inkasującą opłaty za parking. Lub,
nie daj Boże, zagadnąć kogoś pod "pośredniakiem". Tubylcy przestają rozumieć
cokolwiek. Angielski z egzotyczną intonacją i wymową staje się natychmiast czystym
bełkotem. Nie pomaga nawet przeliterywowanie. Nie wydaje się, by udawali. Nie
rozumieją naprawdę. Skoro nastawienie emocjonalne może - jak pouczają różne
eksperymenty psychologów - zniekształcić zupełnie odbiór wzrokowy, czemużby nie miało [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum