[ Pobierz całość w formacie PDF ]

skórzane, a nie kirzowe: buty rozmiękły w wodzie, szczelnie oblepiły nogi i nie spadały  gdyby
nie to, dawno już zostałby na bosaka. Postanowił odszukać jaką taką drogę do brzegu, byle tyłko
samemu nie wpaść z głową w dziurę, a potem wyprowadzić tym szlakiem furmankę na brzeg. Nie
zważał już teraz na głębokość, cały aż do ramion był mokry, chwytał ręką za kępki i raz idąc, raz
płynąc, rozsuwał piersią gęstą, ciepłą maz. A pnzy tym jego słuch przez cały czas łowił odgłosy
boju na grobli. Huk cichł, a potem zaczynał się od nowa. Kto tam brał górę trudno było zrozumieć.
Być może, że oddziałowi udało się przerwać przez niemiecką obstawę, a być może obstawa
wystrzelała partyzantów do reszty.
 Głupcy  myślał Lewczuk.  Po co było lezć prosto na rożen, lepiej już tak, przez bagno. Jeżeli
tylko tam, za 'mokradłem, też nie siedzą Niemcy..." Dziwne, ale bagno nie wydawajo mu się teraz
straszne, raczej odwrotnie: straszne fiyło to co na drodze, na grobli, a bagno nie po raz pierwszy
ukrywało go, ratowało, teraz po prostu kochał bagno. Aby tylko nie było bezdenne, no i, rzecz
prosta, niezupełnie bezbrzeżne.
Nieoczekiwanie zobaczył ponad mgłą wierzchołki krzaków i zrozumiał, że to brzeg. Rzeczywiście,
po dwudziestu dalszych krokach, trzęsawisko nagle się skończyło, za niezbyt szerokim pasem osoki
rosły krzaki olszyny i rozpościerała się łączka ze świeżą trawą, odrośniętą po sianokosach.
Lewczuk nie wychodził nawet na suchy brzeg, od razu skręcił z powrotem, w bagno, do swojej
furmanki. Tym razem ledwie ją odnalazł, przeszedł we mgle obok i zawrócił dopiero wtedy, kiedy
usłyszał z tyłu ciche pluskanie konia. Kława siedziała na do połowy zatopionym
35
34
wozie, chroniąc pewnie przed wodą desantowca. Gry-bojed kręcił się koło konia, nie pozwalając,
aby bagno wessało go zupełnie.
Czekali w milczeniu, aż przewodnik podejdzie bliżej.
 Ot co!  powiedział Letyczuk, chwytając za ho- 7 łoblę.  Trzeba oddzielnie. Wyprzęgaj
konia, prze- j wieziemy Tichonowa, a potem może i furmankę. | Brzeg jest tutaj, niedaleko...
Zaczynało świtać, kiedy w białej, gęstej jak mleko mgle wydostali się wreszcie z bagna.
Nieprzytomnego desantowca wywiezli na koniu, usadziwszy go na mokrym końskim grzbiecie.
Tichonowa z boków podtrzymywali Grybojed i Kława, Lewczuk prowadził konia 7a uzdę. Woznica
wlókł ze sobą duhę i podkładkę, których nie chciał pozostawić w bagnie, razem z zatopionym
wozem. Jakiś wóz mieli zresztą nadzieję znalezć, byle tylko mieć konia i uprząż.
Na brzegu ledwie starczyło im sił, żeby zdjąć z konia omdlałe ciało desantowca. Ułożyli go w
końcu na mokrej od mgły trawie. Sami poprzewracali się tuż obok. Lewczuk zadarł nogi, wylał z
lewego buta wodę, a z prawego wyciekła ona sama, przez dziurę. Grybojed chodził w lecie po
wsiowemu, na bosaka, nie miał więc z nogami wielkiego kłopotu. Wyjął za to zamek z karabinu i
przedmuchiwał lufę zapchaną błotem. Obok cichutko leżała Kława, a nad wszystkimi, z mokrym
chomątem na szyi, nisko zwiesiwszy głowę i poruszając zapadłymi bokami, stał ich koń.  No i
widzicie! A wyście mówili!  z zadowoleniem, ale i niepewnością wyrzucił z siebie Lewczuk.
Jednym uchem łowił nieczęste już odgłosy strza-
36
łów dobiegające z grobli, a drugim przysłuchiwał się ciszy, panującej dookoła w jaśniejącej powoli
przestrzeni. Teraz zaczynało się to, co najniebezpieczniejsze, bo tutaj przy każdym ich kroku mogli
się pokazać Niemcy. Kierując wzrok to tu, to tam, starając się być gotowym na wszelkie
niespodzianki, Lewczuk wyjął lewą ręką z rozmiękłej skórzanej kabury swoje parabellum i wytarł
je o trawę. Dwie tekturowe paczki z nabojami zupełnie rozmiękły w wodzie, toteż wyrzucił je,
wsypując naboje do kieszeni. Potem podniósł z ziemi automat Tichonowa. Desantowiec, jak się
wydawało, ciągle jeszcze był nieprzytomny i tylko mamrotał pod nosem, kiedy przeprawiali go
przez bagno. Lewczuk pożałował, że do automatu jest tylko jeden dysk amunicji, zważył
magazynek w ręce i stwierdził, że jest chyba pełen. Odpoczywali, po trochu wracały im siły. Ale
odpoczynek niósł ze sobą nowe kłopoty: robiło się zimno. Mokra odzież ziębiła ciała, a wysuszyć
się nie było na razie jak, trzeba było poczekać aż wzejdzie słońce. Niebo nad lasem zupełnie już
pojaśniało, ale do wschodu słońca pozostało jeszcze z pół godziny. Na wilgotnym, trawiastym
podłożu zaczął poruszać się ranny.
 Pić... Dajcie pić...
 Co? Pić? Zaraz, zaraz, bratku. Zaraz cię napoimy  ze współczuciem odezwał się Lewczuk.
 Grybojed, pójdz i zobacz, może tu jest gdzieś strumień.
Grybojed włożył garnek do karabinu i ruszył powoli wzdłuż zamglonego brzegu. Lewczuk spojrzał
na Kławę" która drżała cicho, leżąc na trawie. Lew-czukowi zrobiło się jej żal. Zrzucił z ramion [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum