[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Maffitta, który wyszedł na spotkanie przybysza, przecięła tę smugę, a Pete, widząc, jak pewnie
kroczy, pomyślał: ten człowiek wcale mnie nie zdradził albo te\ zdradził, ale jest zuchwały.
Maffitt stanął przed nim, ruszając głową na wszystkie strony, aby przeczesać wzrokiem las
za Petem.
- Sam pan przyjechał?
- Tak.
Maffitt potarł zapałkę o spodnie i przytknął do wygasłego papierosa, którego trzymał w
ustach. Płomyk rzucił niepewny, pełzający blask na jego twarz, pogłębił i tak ju\ ostre rysy,
uwydatnił szarozielone iskierki w oczach i zgasł.
- Co się stało? - zapytał.
Lecz ton jego głosu był ju\ inny: bardziej napięty i ostry. Pete domyślił się, \e Maffitt
dostrzegł pas na jego kurtce.
- Niech pan sprowadzi do mnie na ranczo swoich chłopców - powiedział. - Dobe zło\y mi
wizytę dziś w nocy albo jutro. Mo\e dopiero pojutrze, ale zaatakuje mnie na pewno.
- Skąd pan wie?
- Po co ta zabawa w słówka, Ben? - odparł Pete. - Niech pan przywoła chłopców.
- Mieliśmy pewien układ - powiedział Maffitt. - Zawarliśmy go dawno temu. Zastanawiam
się teraz, jakie były jego warunki.
- Nie - zaoponował Pete. - Myśli pan nie o tym. Po prostu daje pan drapaka.
- To nieprawda, Pete. Opieka za opiekę - tak brzmiała nasza umowa. Ale pan nie jest ju\ w
stanie mnie osłaniać. A więc i ja jestem zwolniony z wszelkich zobowiązań. Moim zdaniem jest
pan skończony.
- Podziwiam pańską szczerość, Ben. Ale poza tym jest pan łajdakiem, a pańskie słowo jest
warte tyle co nic.
- Bli\sza koszula ciału... - mruknął Maffitt. - Pan sam wie o tym najlepiej i postąpiłby tak
samo, gdyby role się odwróciły.
- A więc doszedł pan do porozumienia z Dobem?
- Zgadza się - odparł Maffitt. Odrzucił papierosa; stał teraz nieruchomo w mdłym blasku
światła - potę\ny, szeroki. - Ten świat to piekło, Pete.
- A więc lepiej będzie, je\eli zniknie pan z niego - rzucił Pete i dobył rewolwer.
Nie zdołał podnieść go wy\ej. Plaśnięcie dłoni Maffitta o rewolwery zabrzmiało jak odgłos
uderzenia, a błyski z jego coltów przecięły mrok nocy, niczym dwa fioletowo_pomarańczowe
promienie. Obie kule ugodziły Pete'a w pierś i odrzuciły do tyłu, na ziemię. W górze zar\ał krótko
koń i znowu nastała cisza. Jeden z mę\czyzn wyszedł przed dom.
- To Pete? - zapytał i wszedł z powrotem do środka, kiedy Maffitt odparł: - Tak.
Po chwili Ben wrócił do domu. Wszyscy stali oprócz Bricka Branda, który siedział przy
stole i układał \etony do pokera. Między jego ustami tkwił papieros. Oczy miał wpółprzymknięte,
mo\e przed dymem, który leciał mu prosto w twarz. Nad górną wargą błyszczały krople potu. Nikt
się nie odzywał i dopiero Maffitt przerwał milczenie:
- Stary Pete był twardy jak kamień. Przyjechał, aby wykonać swój ruch, no i wykonał go.
Muszę mu to przyznać.
Brick uło\ył ju\ z \etonów wysoki stos. Wyglądało na to, \e w tej chwili interesują go
tylko ruchy jego palców. Nagle rozrzucił cały stos, wstał i podszedł do tylnych drzwi.
- Dokąd to? - zapytał Maffitt.
- Przyniosę naboje Pete'a. Lepiej być przezornym.
Maffitt i czterej pozostali zachowali milczenie. Słyszeli kroki Branda na progu, a potem za
domem. Maffitt odwrócił się i uniósł głowę. W jego oczach malował się wyraz zastanowienia.
- Przeklęty łotr! - zawołał nagle i wypadł na zewnątrz.
Brand, siedząc na koniu Pete'a, wje\d\ał ju\ w las.
- Hej!
- Niech was wszystkich piekło pochłonie! - odkrzyknął Brand. - Umowa to umowa! I - na
Boga! - ja swojej dotrzymam! Uwa\acie się za takich sprytnych, bo postawiliście na Dobe'a i
myślicie, \e to właściwy człowiek! Ja wybiorę sobie kogoś lepszego; zobaczycie jeszcze, kogo!
Pomknął galopem pod górę. Maffitt oddał w jego stronę kilka strzałów na chybił trafił, ale
wsunął rewolwer z powrotem w olstro, kiedy dudnienie kopyt ucichło w oddali.
Przez dłu\szą chwilę spoglądał w ślad za nim, a potem zwrócił się do stojącego za nim
małego Petersa:
- Uwią\ starego na koniu Branda i sprowadz go ostro\nie na dół, do mostu!
***
Jim Kelland wjechał do miasta i zostawił konia przed hotelem. Restauracja była ju\
zamknięta, ale znalazł Tony w kuchni. Zmywała talerze. Bez słowa siadł przy stoliku, opierając się
łokciami o blat, i wyciągnął swoje długie nogi. Przyglądał się dziewczynie, która w milczeniu
szykowała mu posiłek.
Do kuchni wszedł Broderick.
- Miał pan przywiezć do miasta Dobe'a Hyde'a - powiedział. - Gdzie on jest?
- Nie udało mi się go schwytać.
Tony postawiła przed nim talerz i odeszła dalej. Broderick stał przy stole, przyglądając się,
jak Kelland je.
- A próbował pan?
Pytanie wzbudziło w nim znowu poczucie pora\ki, krew uderzyła mu do głowy.
- Niech pan się zamknie, Broderick.
- Nie przywykłem do tego, by zwracano się do mnie w ten sposób - odparł Broderick. -
Chcę wiedzieć...
Kelland odło\ył widelec, przycisnął dłonie do stołu tak mocno, \e końce palców zbielały.
Jedynie na twarzy zachował spokój.
Ale Broderick nie ustępował. Wsunął swą metalową protezę na stół ostrzem do góry i
zostawił tak, niczym broń. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem; zawzięci, zdecydowani na
wszystko.
W końcu Kelland odchylił się do tyłu.
- Ma pan rację, Broderick. Przepraszam.
Ten odetchnął głęboko z widoczną ulgą.
- Jest pan wspaniałym człowiekiem, Jimie Kellandzie. Muszę powtórzyć to jeszcze raz:
podziwiam pana. Je\eli jestem nieraz szorstki, to tylko dlatego, \e nie chcę, by wykonał pan
niewłaściwy ruch. W porządku?
- W porządku - odparł Kelland.
- Zwietnie. Przyjechał pan tu, aby złamać obie potęgi w tej dolinie. Uczynił pan to, czego
nie dokonałby nikt inny. Obserwowałem pańskie postępowanie i często wydawało mi się ono
bardzo głupie. Ale teraz widzę, \e ocenialiśmy pana fałszywie, i ja, i miasto. Nauczyłem się
czegoś, w co przestałem ju\ wierzyć: a mianowicie tego, \e wystarczy jeden człowiek, lecz dzielny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum