[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zakręca przed domem. Przygotowuję się do wyskoczenia na zewnątrz.
 Francis...
Donna na wpół się unosi.
 Francis... uważaj...
Dostaje czkawki i podnosi rękę do piersi.
 To... to samochód Louise... to Jane... uważaj...
Dobry Boże... muszę wyjrzeć... Na końcu korytarza jest okno wychodzące na ogród.
Biegnę.
Cholera. Już wysiedli i weszli. Błyskawicznie przebiegam przez strefę schodów i cho-
wam się. Obserwuję, starając się być niedostrzegalnym.
Ktoś wchodzi. Mam teraz ochotę mordować. A oto pojawia się mój braciak Ritchie.
Twarz ma pokrytą krwią. Za nim rudzielec i krótkowłosa dziewczyna o prostackiej gębie, w
czarnych spodniach i swetrze. Trzyma sztylet i dzga w plecy Ritchie'ego, żeby się posuwał
naprzód. A on ma związane ręce.
Na szczęście dla mnie nie podnoszą oczu. Lecz jeśli strzelę, mogę zranić Ritchie'ego.
Cofam się, wchodzę do pokoju i bezgłośnie zamykam drzwi. Z pewnością zamkną go
gdzieś na górze.
Przez drzwi słyszę jak niucha dziewczyna ubrana na czarno.
 Dziwnie tu pachnie  szepcze.  Ktoś tu strzelał.
 Zaprowadz go na górę, Dan  mówi.  Ja zajrzę do biura.
A w biurze jestem ja. Cofam się.
Rusza klamką, lecz drzwi nie otwierają się.
 Louise!
 Beryl!...
Brak odpowiedzi. Słyszę, jak mruczy pod nosem.
Po czym cisza. Na górze kroki. Odgłos upadku.
Nagle galopada na schodach.
 Dan!...
To powrócił ten kolos. Słyszę, jak szybko dyskutują.
 Wyważ drzwi...
Przygotowuję się. Tamten nabiera rozpędu... czuję to... przyklejam się do ściany.
Drzwi rozsypują się w kawałki, a ten bydlak przewraca się na środek pokoju.
Strzelam z obydwu rąk do tej, co stała za nim. Ma dosyć. Nawet nie stęknęła. Czarna
kupa na ziemi.
Rudzielec wstaje. Nic nie kuma.
 Nie ruszaj się!  wołam.
Idzie ku mnie.
 Stój!  wyję.
No tak. Jestem ugotowany. Tamten widzi, że nie mógł bym strzelić. Nerwy mnie zawo-
dzą. Tamten się śmieje.
 Strzelaj  mówi...
Biorę się w garść. Rzucam spluwy na stół, gdzie nieruchomo leży Donna.
 Wykończę cię własnoręcznie  mówię.
Bo nie mogę zabić ot tak, po prostu, z zimną krwią... nie mam już na to ochoty. To zbyt
wstrętne...
Uchylam się przed pięścią wielkości trzykilowego bochenka i walę go w wątrobę.
Boże! Ręka zapada mi się na dwadzieścia centymetrów i mam wrażenie jakbym palnął w
pierzynę. Szybko stawiam gardę.
Ma przerażająco długie ramiona. Muszę go złapać za pomocą jakiegoś chwytu judo lub
z wolnej amerykanki. Bez tego, kiszka.
Tańczę wokół niego, szykując się do chwytu. Ten cios muszę przyjąć...
Jest w dobrej pozycji. Rzucam się, robię zwód i naruszam jego równowagę. Przewraca-
my się ze strasznym hałasem.
Dzwoni telefon...
Wielkolud leży na ziemi na prawym boku, a mnie udało się wyrwać. Przystawiam mu
stopę do szyi i łapię za lewą rękę. Wyskakuję w powietrze i spadając wykręcam mu ramię.
Dobra. Złamane. Sporo już dziś nałamałem!
Tamten odpuszcza sobie.
Wstaję i ocieram twarz. Jestem jak we śnie. Telefon dzwoni nadal. Podnoszę słucha-
wkę.
 Halo... Tu Richard...
 A tu sam Pan Bóg  odpowiadam.
Właśnie rozpoznałem głos tego śmiecia, Walcotta.
 Halo?... Louise?
Wygląda na to, że jest osłupiały.
 Nie pójdziesz do raju  powiadam  bo za bardzo wyglądasz na ciotę. %7łarty na
bok. Tu Sam. Przyjeżdżaj. Louise chce cię widzieć. Cześć.
Odkładam słuchawkę i wykręcam inny numer.
 Policja?
Mam ich.
 Tu mówi życzliwy  stwierdzam.  Przyjedzcie w takie a takie miejsce (wyjaśni-
łem im możliwie jak najlepiej), a znajdziecie interesujące rzeczy. Przywiezcie ze sobą tru-
mny.
Ponownie odkładam słuchawkę i wyskakuję zobaczyć co z Ritchie'em. Szukam i otwie-
ram drzwi kluczami Violi. Znajduję go w drugim pomieszczeniu. Leży w kącie wyczerpany i
cały w łachmanach. Nie ma już marynarki, koszula w strzępach, nie rusza się. Mam cykora.
Klękam przy nim i przecinam więzy sztylecikiem, który zachowałem. Masuję go.
 Ritchie... Ritchie... budzisz się?
Zaczyna reagować. Jest sflaczały.
 To ja, Francis  mówię.  Francis. Twój brat, Ritchie, obudz się, gliniarze zaraz
przyjadą. Trzeba pryskać.
 Gliniarze?  mruczy.  Mowy nie ma.
Dobra. Odnajduję mojego Ritchie'ego. Natęża się, a ja pomagam mu wstać.
 Moje nogi...  mówi.
Całe plecy ma pokrwawione od ciosów noża, które tamta dziwka mu zadała przy wcho-
dzeniu po schodach. Na szczęście rany są powierzchowne.
Kulejąc robi dwa kroki.
 Jak tam sprawy wyglądają?  pyta.
Wyjaśniam mu wszystko w czasie schodzenia po schodach, zaś on opowiada jak rudzie-
lec i dziewucha ubrana na czarno ruszyli za nim w pościg samochodem. Swoim starym bui-
ckiem nie mógł nic poradzić i wysypał się na zakręcie.
 Byłem na wpół ogłuszony  mówi  więc capnęli mnie jak kwiatuszek.
Opowiadam mu jak Donna utargowała kulkę w dudki oczyszczając teren przede mną.
 Ciężko?  pyta.
 Musisz sam to zobaczyć  odpieram.
Dotarliśmy do biura. W kącie, oparty o ścianę leży nieruchomo jęczący rudzielec. Na
podłodze pseudo-Carruthers o prostackiej gębie. Na fotelu Jane, a na stole Donna. Nierucho-
ma. Ritchie pochyla się nad nią.
 Nic się nie da zrobić  mówi.  Ona jest załatwiona.
Dziewczyna uśmiecha się niewyraznie, dotykam jej czoła. Wygląda jakby na nas pa-
trzyła. Drżę mimo woli.
 To była niezła dziewczyna  mówię.
 Niezła  odpiera Ritchie jak echo.  To naprawdę szkoda, że one nie mają pojęcia.
Za dwie godziny będzie martwa.
Schodzimy. Cóż możemy zrobić innego? Przecież nie będziemy czekać na gliniarzy.
Kluczyki są w samochodzie. To packard, ostatni model. Ludzie już ich wcale nie chcą,
bo zbyt są podobne do karawanów, lecz nie zaskakuje mnie, że Ritchie dał się złapać. Wsia-
damy do niego.
Nadal jestem w dziewczęcym ubraniu i zaczynam mieć już tego trochę dość... Mam
dwie spluwy. Wrzucam je do pudła na desce. Skręcamy, by powrócić do Waszyngtonu.
 Co robimy?  pyta Ritchie.
Doprowadził się trochę do ładu i nie wiadomo skąd wytrzasnął marynarkę.
To prawda... nadal jestem poszukiwany przez gliniarzy. Och! Mam już tego wszystkie-
go potąd... przypuszczam, że to z powodu Donny opada mnie chandra.
 John  mówię do Ritchie'ego.  John Payne. Był na górze.
 Wiem  odpiera Ritchie.  Dan mi go pokazał przed zamknięciem.
Zasuwamy. Mijamy jakąś brykę.
 Stopuj  mówi Ritchie.
Nie trzeba powtarzać. Widziałem Walcotta.
Robię zwrot i przyciskam do dechy. Aapiemy go po trzystu metrach. Przyciskam je-
szcze solidniej i zaraz przyklepiemy mu w tyłek. Ritchie wystawia rękę przez okno i wywala
w niego cały magazynek.
Samochód Walcotta skacze do przodu. To lincoln i sądzę, że będziemy z nim mieli kło-
poty.
 Grzej, Francis  woła Ritchie.
Zasuwam ile wlezie. Przejeżdżamy obok domu Louise. W takim tempie na pewno
gdzieś się wypieprzymy, lecz Walcott za bardzo mnie słabi.
Osiągnąłem już maksimum i bardzo mizernie się do niego przybliżam, lecz nie da rady
nic zrobić.
 Przywal mu jeszcze Ritchie.
Jest o dwadzieścia metrów przed nami. Gdy tylko zdążyłem powiedzieć to Ritchie'emu,
nasza przednia szyba rozpryskuje się po mojej prawej stronie. Tamci także strzelają.
Ritchie nie spieszy się. Celuje i wypuszcza pierwszą kulę. Pozostało nam ich jeszcze
pięć.
Droga zaczyna kręcić i tamci muszą zwolnić, ja także, bo zaczyna nas trochę nosić.
 Grzej  mówi Ritchie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum