[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Dziękuję.
Przeszedłem przez korytarz i wszedłem w otwarte drzwi w głębi. Mężczyzna, który wstał
na moje powitanie i uścisnął mi dłoń, był ciężkawym, dobrze ubranym i uprzejmym
czterdziestolatkiem. Nosił okulary w grubej czarnej oprawie, miał gładkie czarne włosy i zimne
niebieskie oczy. Wyglądał na zbyt silną indywidualność, żeby siedzieć w wewnętrznym biurze
firmy taksówkowej, na człowieka zbyt samodzielnego jak na zakres swojej pracy.
Poczułem, jak serce absurdalnie podchodzi mi do gardła, i przeżyłem moment panicznego
strachu, że on wie, kim jestem i co chcę zrobić . Ale jego spojrzenie było spokojne i rzeczowe,
powiedział tylko:
- Słyszę, że chce pan złożyć zbiorowe zamówienie z okazji ślubu.
- Tak - odpowiedziałem i wdałem się w zmyślone szczegóły. Notował, dodał parę cyfr,
wypisał kosztorys i podał mi go. Wziąłem. Jego pismo było czarne i zdecydowane. Pasowało do
niego.
- Dziękuję - powiedziałem. - Przekażę to siostrze i dam panu znać.
Wychodząc i zamykając za sobą drzwi, obejrzałem się. Siedział za biurkiem i wlepiał we
mnie zza szkieł nie mrugające niebieskie oczy. Nic nie dało się wyczytać z jego twarzy.
Wróciłem do biura od frontu i powiedziałem:
- Dostałem kosztorys. Dziękuję za pomoc. - Już się odwracałem do wyjścia, ale się
rozmyśliłem. - Ale, ale, nie wie pani, gdzie mógłbym znalezć pana Tudora? - spytałem.
Dziewczyny, nie okazując zdziwienia moim pytaniem, odpowiedziały, że nie wiedzą.
- Marigold mogła by się dowiedzieć - powiedziała jedna z nich. - Poproszę ją.
Marigold, kończąc rozmowę, zgodziła się pomóc. Wcisnęła włącze.
- Do wszystkich. Czy któryś zabierał dziś pana Tudora? Odbiór.
Jakiś męski głos odpowiedział:
- Zawiozłem go na stację dziś rano, Marigold. Wsiadł do pociągu do Londynu.
- Dziękuję, Mike - podziękowała Marigold.
- Ona ich wszystkich poznaje po głosie - stwierdziła jedna z dziewczyn z podziwem. -
Nigdy jej nie muszą mówić numeru wozu.
- Czy wszystkie panie dobrze znają pana Tudora? - zapytałem.
- Nigdy go nie widziałam na oczy - odpowiedziała jedna, a pozostałe zgodnie jej
przytaknęły.
- To jeden z naszych stałych klientów. Bierze taksówkę, kiedy potrzebuje, a my
zapisujemy. Kierowca mówi Marigold, dokąd go wiezie. Pan Tudor ma miesięczny rachunek,
podsumowujemy go i wysyłamy.
- A gdyby pan Tudor jezdził z miejsca na miejsce i kierowca nie zameldował Marigold? -
spytałem tonem pogawędki.
- Nie byłby taki głupi. Kierowcy mają prowizję od regularnych klientów. Zamiast
napiwków, rozumie pan? Dodajemy do rachunku dziesięć procent, żeby stali klienci nie musieli co
chwila dawać kierowcom napiwków.
- Dobry pomysł - przyznałem. - Wielu macie stałych?
- Mnóstwo - powiedziała jedna z dziewczyn. - Ale pan Tudor to chyba nasz najlepszy
klient.
- A ile macie taksówek?
- Trzydzieści jeden. Niektóre są, oczywiście, w garażu, w naprawie, a czasem w zimie
jezdzi tylko połowa. Inne firmy to straszna konkurencja.
- Kto właściwie jest właścicielem firmy? - spytałem od niechcenia.
Odpowiedziały, że nie wiedzą i wcale je to nie obchodzi.
- Nie pan Fielder?
- O, nie - zaprzeczyła Marigold. - Nie sądzę. Jest chyba jakiś prezes, ale nigdy go nie
widziałyśmy. Pan Fielder nie może być aż taką figurą, bo czasem mnie zastępuje wieczorami i
podczas weekendów, chociaż, oczywiście, przychodzi inna dziewczyna, kiedy ja mam dzień wolny.
Wyglądało na to, jakby nagle wszystkie sobie uświadomiły, że nie ma to nic wspólnego ze
ślubem mojej siostry. Czas było wyjść i wyszedłem.
Stanąłem na chodniku zastanawiając się, co dalej. Naprzeciwko, po drugiej stronie
szerokiej ulicy, była jakaś kawiarenka, a poza tym zbliżała się pora lunchu. Przeszedłem przez ulicę
do kawiarenki. Zmierdziało w niej kapustą, a ponieważ zjawiłem się przed porą wzmożonego
ruchu, znalazłem wolny stolik pod oknem. Przez czyste siatkowe firanki kawiarni  Pod Starym
Dębem miałem dobry widok na biura Marconi-taxi. Na wszelki wypadek.
Tęga dziewczyna o rzadkich włosach wepchnęła mi przed nos menu. Przejrzałem je z
przygnębieniem. Najprostsze potrawy angielskiej kuchni domowej. Zupa pomidorowa, smażony
dorsz na parę sposobów, kiełbaski w cieście albo stek i pasztet z podrobów, a dalej pudding z łoju i
krem mleczny. Wszystko to nie brało pod uwagę wagi jezdzca amatora. Poprosiłem o kawę.
Dziewczyna stanowczo oznajmiła, że nie mogę dostać samej kawy w porze lunchu, potrzebne im
stoliki. Zaproponowałem, że zapłacę za cały lunch, bylebym dostał kawę, i przystała na to,
wyraznie biorąc mnie za wielkiego dziwaka.
Kawa, kiedy się pojawiła, była zaskakująco mocna i smaczna. Dostałem pierwsze parzenie,
jak się zorientowałem, bezmyślnie wpatrując się w drzwi biura Marconi-taxi. Nikt interesujący nie
wchodził ani nie wychodził.
Na piętrze, nad firmą Marconi, zapalał się i gasł wielki czerwony neon, prawie nieczytelny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum