[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przesłuchiwać, znajdą sposoby, żebym przyznał się, skąd naprawdę
znałem Wanyangeri i skąd sam pochodzę. Pozostaje tylko ucieczka i nic
więcej - pomyślał z żalem. - Dlaczego nie mogę wziąć jej z sobą..."
- Zoa - powiedział - odchodzę.
- Wciąż nie chcesz mi uwierzyć?
- Nic nie wiesz o mnie, nie mam innego wyjścia.
- Co chcesz zrobić?
- Opuszczę wyspę.
- To jest prawie niemożliwe.
- Wiem, ale spróbuję.
Usiadłszy na krawędzi otworu w podłodze, wysunął na zewnątrz
nogi. Sheri zerwał się na cztery łapy i posunął za nim.
- Zatrzymaj go - poprosił Awaru. Zoa milczała.
- Chciałbym - powiedział - zabrać cię z sobą, Zoa. Podniosła oczy.
Zwrócone w stronę światła, napełniły się znów
szafirowym blaskiem. Awaru począł pospiesznie schodzić po meta-
lowych prętach. Zeskoczył na ziemię, a jej dotknięcie kazało mu
zapomnieć o wszystkim, co nie było ucieczką.
Dotarł w pobliże kamiennej, pochylonej wieży, która wydała mu się
podobna do przewalonego, skalnego filara, odłupanego od górskiej
ściany. Wspierały ją rzędy słupów, a w jej cieniu stała grupka mężczyzn z
zadartymi głowami. Przesunął się za ich plecami. Było już niedaleko do
pasma zarośli otaczających Tees. Wówczas, poprzez las słupów
podpierających wieżę, zobaczył przesuwającą się po drugiej stronie
postać ludzką. Był to Pushi.
Awaru cofnął się i ukrył w grupce mężczyzn. Jeden z nich,
wskazując palcami różne części budowli, mówił:
- Obraz słońca wpada do wnętrza i zostaje rzucony aż na dno
pochyłego tunelu. Po drodze jest powiększony, pada na zaciemnioną
płytę, na której można go oglądać. Gdyby patrzeć wprost, spotęgowany
blask musiałby przyprawić o utratę wzroku.
Pushi kręcił się chwilę pomiędzy filarami, przesunął wzrokiem po
grupie mężczyzn i oddalił się, nie spostrzegłszy Awaru.
- Co się dzieje - spytał jeden z mężczyzn - jeśli słońce nie znajdzie
się naprzeciw otworu? Jak można je zobaczyć, kiedy jest w innej części
nieba?
- Wtedy jego obraz zostaje skierowany do wnętrza przez zwier-
ciadła umieszczone na szczycie i obracane w miarę potrzeby za słońcem.
Awaru wysunął się spomiędzy nich ostrożnie i cicho odszedł. Nie
zauważony dotarł do zarośli i począł przebijać się przez nie krok za
krokiem. Próbował ziemię stopą, zanim zdecydował się gdziekolwiek
stanąć, odgarniał zeschłe liście i patyki, aby przekonać się, czy pod nimi
nic nie jest ukryte. Badał gałęzie, na których mogło być coś rozwieszone,
nadsłuchiwał szelestów.
Znalazł się po drugiej stronie, poczuł znów przypływ nadziei.
Wystawił głowę z równo obciętej ściany krzaków, dalej był pas otwartej
ziemi, twardej, nagiej i odmiecionej do czysta, zapraszającej, aby śmiało
na nią stanąć. Na ziemi leżała sieć. Nie dostrzegł jej zrazu. Była wykonana
z cienkich metalicznych włókien, które przywarły blisko do gruntu,
znikały pośród ziaren piasku i kamyków.
W pamięci Awaru odżył widok wału nad zatoką i skręconego na
nim, spopielałego ciała Wanyangeri. Tędy nie było wyjścia z Tees.
Spróbował zmierzyć wzrokiem szerokość sieci, być może udałoby
się ją przeskoczyć. Nie umiał jednak wypatrzyć na odległość większą od
kilku kroków, dalej nie odróżniała się zupełnie od podłoża.
 Mógłbym - zastanawiał się - spróbować skoczyć, gdyby można
wziąć jakiś rozpęd. Ale skakać z miejsca, z gąszczu, to pewny koniec. A
gdyby - myślał - wejść powoli, na czubkach palców, nie tak gwałtownie,
jak Wanyangeri?"
Wysunął stopę i wielkim palcem dotknął włókna okalającego
pierwsze oko sieci. Cofnął go natychmiast, odczekał chwilę i ponowił
próbę, tym razem sięgając nieco dalej. Nie poczuł niczego. Ostrożnie
opuścił całą stopę i przeniósł na nią ciężar ciała. Teraz wysunął drugą
nogę. Musnął sieć wielkim palcem, poczuł cieniutkie ukłucie. Spróbował
dotknięcia w innym miejscu, ukłucie powtórzyło się. Opuścił całą stopę i
nacisnął mocniej. Całą podeszwę od palców do pięty przebiegło kłujące
łaskotanie. Zrobił następny krok. Zanim postawił stopę, kilka razy
potrącał sieć, za każdym czuł jakby ukąszenie ostrymi ząbkami.  Trzeba
to wytrzymać!" - powiedział sobie i stanął mocno. Zacisnął zęby. Wydało
mu się, że skóra przywarła do ziemi jak przyciągana nieznaną siłą, a od
spodu cały rój maleńkich nożyków tnie ją wzdłuż na paski, kroi żywe
mięso, rozdziela włókienka.
Przestawił pospiesznie drugą nogę w dalekim wykroku i z jego ust
wyrwał się okrzyk. Tym razem cały strumień bólu popłynął z ziemi,
rozcinał stopę i łydkę, biegł wzdłuż uda, rozspajał ciało, darł je żywcem,
trząsł nim i szarpał.
Awaru zachwiał się, byłby upadł, ale wysiłkiem całego ciała oderwał
stopę i rzucił się do tyłu w zbawcze zarośla. Leżał na ziemi, czując, jak
całe ciało drży. Po skórze spływały mu strugi potu, a uszy pełne były
przerazliwego, świdrującego dzwięku. Zrozumiał, że to sygnał alarmu,
który rozległ się w chwili ostatniego stąpnięcia. Usłyszał głosy ludzkie,
nawoływania, poczęły trzaskać gałęzie, ktoś przedzierał się gąszczem.
Nie mógł dłużej zwlekać. Na miękkich, rozedrganych nogach
powlókł się wzdłuż ściany krzaków, samym skrajem metalowej sieci. Ból
po chwili ustał. Zmusił się do szybkiego kroku, potem do biegu.
Z zielonego muru liści przed nim wyłonił się Pushi. Awaru zakręcił
w miejscu i wpadł w krzaki. Rwał i targał gałęzie oślepiony liściastymi
kiściami bijącymi po twarzy. Niespodziewanie trafił na mur. Było za
wysoko, aby wskoczyć. Głosy ścigających zbliżały się z lewej i z prawej.
Sunął dalej wzdłuż ściany, aż natrafił na miejsce, gdzie była porośnięta
krzewem bluszczu. Jął wspinać się po nim, dzwigając ciało na rękach.
Nogi szukające oparcia ześlizgiwały się po twardych łodygach.
Poniżej dokoła były krzaki. Nikt z prześladowców jeszcze się nie
ukazał, ale w wielu miejscach chwiały się gwałtownie czubki gałęzi. Stanął
na murze i bez chwili wahania zeskoczył na wewnętrzny taras. Miał teraz
nieco wytchnienia.
Ze środka rozległego tarasu wyrastała piramida kamiennych
schodów. W wyższych kondygnacjach czerniały okna. Awaru,
odzyskawszy oddech, jął się wspinać ze stopnia na stopień. Sięgał dłońmi
do ich krawędzi, podciągał się i zarzucał nogę na wyższy stopień
piramidy.
Na koniec dotarł do poziomu z oknami. Z trudem wcisnął się do
mrocznego otworu, bardziej podobnego do szczeliny niż do okna. Popełzł
nim w dół głową naprzód, przyciśnięty piersią do chłodnych kamieni i
czując kamienny ciężar na plecach. Otwór wyprowadzał do rozległej
pustki wypełnionej zielonkawym światłem.
15
Leżał wyciągnięty jak długi na wąskim gzymsie. Zaledwie mieścił się
na nim szerokością ciała. Tuż za krawędzią otwierała się próżnia. Znalazł
się pod stropem sali przypominającej swą rozległością, przyćmionym
światłem i ostrymi krawędziami murów podskalną grotę, do której
zaledwie przesącza się blask słońca poprzez zasłaniające otwór rośliny
puszczy.
Spoglądał w dół szukając dalszej drogi ucieczki, ale z miejsca, gdzie
się znalazł, można* było tylko albo wrócić na powierzchnię jedną ze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum