[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Niech mu Pan Bóg da wolny fotel w niebie&
Przychodzi się więc do niego z drżeniem łydek i ze słowami boleści:
 Proszę pana, ja jeszcze nie byłem na tym!
 Byłeś, kłamiesz!
 Jak Boga mego kocham, to ten był, ja nie, bo byłem chory&
Wtedy dostawało się łagodnie po łbie i poczciwy człowiek pozwolił wpuścić małego
bałwana na galerię.
Jeśli jednak myśli kto, że po przejściu przez drzwi zaczarowane kończyły się wszelkie
udręki entuzjasty, ten zle myśli i nie może być uznany za wybitnego znawcę teatru dawnego
autoramentu. Gdzież tam! To był dopiero trudny początek utrapień, czasem nierównie
trudniejszych. Dotąd działał podstęp, teraz zaczyna się walka. Kiedy przeszedłeś szczęśliwie
Scyllę i Charybdę, porywał cię wzburzony nurt; trzystu albo i więcej szybkonogich jelonków
gnało przez ciemne jak życie i przez zawiłe jak życie schody do szczęśliwości niebieskiej,
oświetlonej elektrycznością.
O, ciało moje znękane, w srogich zahartowane bojach!
O, żebra, dziko gniecione i trzeszczące!
O, kolana, o łokcie, o głowo ty moja nieszczęsna! Szczęście należy do śmiałych, do
śmigłych i do szybkich, toteż serce się podrywało we mnie jak ptak, przymykałem oczy i
gnałem jak człowiek, co ucieka przed śmiercią. Jedno piętro, już drugie, na Boga! 
ostatniego dobywam tchu, już czuję poza sobą gorące oddechy, tupot straszliwy i szaleństwo,
jak Mowgli, kiedy go goniły rude psy z Dekanu  ha!  oto jestem, oto jestem& Wiem,
gdzie jest najlepsze miejsce, w jednym kącie, zamkniętym barierą, skąd nikogo już wyruszyć
nie można, jak z ostępu  jeszcze dwa jelenie susy, wywalam język jak ogar po śmiertelnej
gonitwie i dyszę, dyszę, dyszę& Już mnie nic nie obchodzi. Patrzę obojętnie, jak mniej ścigli
walą się w splątanym tłoku, jak się drą za czupryny, przytrzymują za kurtki, podstawiają
sobie nogi, uderzają głową w brzuchy bliznie, jak się kurczowo chwytają drewnianej bariery,
skąd ustąpią dopiero za cztery godziny.
Oto szczęście, oto zdobycz wspaniała! Przedstawienie pod zdechłym psem wyda ci się
najpiękniejszym na świecie&
Lecz cóż to?! Wszędzie tłok, rwetes, ścisk, wszędzie Dolina Jozafata, a w jednym rogu
galerii jest wzniesienie, jakby loża, w której się kilka wygodnie pomieścić może osób i tam
nie ma nikogo? Co to znaczy? Czemu się biją dokoła, a tam się nikt nie kwapi.
Ha! ha! Niech spróbuje! Ja także raz chciałem być taki mądry.
Zdumiałem się, że wszyscy na galerii oślepli i nikt nie widzi tej cudownej oazy.
Opuszczam więc miejsce, śmiertelnym wysiłkiem zdobyte, ale niezbyt wygodne, miałem
bowiem dwóch teatromanów na plecach, a jednego na ramionach, czwarty zaś usiłował mnie
podważyć kędyś spod spodu, zwiększając jakoś sztucznie rozstęp moich nóg. Ku
przerażonemu ich zdumieniu opuszczam to miejsce i jak Kolumb  jajko stawiający,
zmierzam ku tej królewskiej loży, gdzie sobie stawam najspokojniej.
Widzę, że cała galeria patrzy na mnie z podziwem& Nie! jakoś nie z podziwem, tylko
trochę inaczej, wesoło raczej, a bodaj, że kpiąco. Wiadomo, że na galerii bywa hołota. Jestem
jednak dziwnie w sercu niespokojny, coś przeczuwam i coś mnie trwoży.
O, rzezimieszki, o, niegodni!
Czuję, jak mnie ktoś mocno chwyta za kołnierz mundurka, wobec czego, jak tonący
chwyta się belki, tak ja się chwytam rękoma śmiertelnym, okropnym wysiłkiem balustrady. I
słyszę głos:
 Ta ty tu czego?
Widzę kątem oczu gębę napastnika, czerwoną z gniewu.
 Ta co jest?  krzyknąłem.
Nadmieniam, że w chwilach podniecenia używam zawsze prawidłowej wymowy
lwowskiej z owym  ta , krzepiącym, groznym, wspaniałym, bujnym, wielomownym,
wszystko oznaczającym. W normalnym stanie umysłu wyrażam się nieprawidłowo.
Wtem się zjawia jakiś drugi, jakiś piąty, jakiś siódmy. Już rozumiem, to wszedłem do
loży  abonowanej przez tych zbójców.
 Nie pójdę!  drę się w obłąkanej rozpaczy, bo i cóż ja zrobię, sierota? Gdzie się
podzieję w tej chwili tam, gdzie nie można wetknąć szpilki? Gorzej! Rozpacz moja zdaje
sobie z tego sprawę, że jeśli narobię wrzasku, to mnie gotowi zapytać o bilet, bo wszędzie
mogą się znalezć zli ludzie. A wtedy teatr się zawali. Kilka par rąk podniosło mnie lekko i jak
piórko poleciałem w przestrzeń. Zrobiło mi się ciemno w oczach, bo nade mną huknął śmiech
całej galerii.
Kolega mi potem wytłumaczył.
 Ta ty wariat, ta po coś tam lazł? Oni już wszystkich nabili, kto tylko próbował. Ta
to jeden, co się uczy na malarza, a jeden na skrzypka. To siódma klasa! Ten, co się na malarza
uczy, to najgorszy. Jego się nawet policjant boi!
Na malarza się uczy? Na skrzypka? To co innego, ale czemu taki bęcwał od razu tego
nie powie? Zaraz bym wiedział, że z takimi lepiej nie zadzierać. Pretensje moje upadły od
razu, bo widocznie w tych zbójcach przeczułem serdecznych pózniej przyjaciół& Czekałem
potem miesiącami, kto pózniej wpadnie w tę jamę lwów? Chciałem mieć satysfakcję&
Tymczasem zaś, jako człowiek biegły, patrzyłem i słuchałem, a dusza moja
wytrzeszczała sto par oczu.
A o tym pózniej& W tej chwili marzę&
Rozdział piąty
O OBADZIE METODYCZNYM
Nawet stół, na którym co dnia przez wiele lat stawiają potrawy, potrafi wreszcie
rozróżnić kotlet wieprzowy od rozgotowanej cielęciny; nawet baran doświadczony odróżni
oset od słonej trawy; ba, nawet kobieta po wielu latach rozumowania odróżnia kapelusz od
dzieła filozoficznego. Nic więc dziwnego, że bystre chłopaki przejrzały wielką tajemnicę
teatru i  rozumiały się na nim niemal jak na tajemnicach szkoły, wiadomo zaś, że łatwiejsze
jest zbadanie lasów w Afryce Zrodkowej niż spenetrowanie wszystkich zawiłych ścieżek i
tajemnych labiryntów szkoły, nie ze strony jej uczonej, tylko z tej słonecznej, gdzie hasa i
bryka młoda dusza.
Znaliśmy się na teatrze tak przenikliwie, jak dziś żak zna się na kinematografie i
potrafi z samego tytułu i z wystawionych u wejścia fotografii orzec nieomylnie, czy obraz jest
naprawdę zajmującym, czy jest tylko haniebnym szwindlem, sprytnie się reklamującym. Na
byle co nikt nas nie potrafił  nabrać i choćby dyrektor teatru, który zapewne mało dbał o
taką tłustą jak my publiczność, nie wiadomo jakie czynił cuda, aby przemycić sztukę nie
wedle naszego gustu, bardzo się zawsze musiał sparzyć, bo myśmy wiedzieli, cośmy
wiedzieli.
O, boleści! Swojska twórczość nie budziła w nas zachwytu. Owszem, raz pójść  na
premierę, to nawet należało do dobrego tonu, ale nigdy więcej. Było to tym łatwiejsze, że
oryginalne arcydzieło z małymi wyjątkami zaczynało kaszlać na premierze, nazajutrz było
bardzo chore, a trzeciego dnia zazwyczaj umierało. Chociaż więc czasem chcieliśmy z duszy i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum