[ Pobierz całość w formacie PDF ]

bował wyrzec mocne „W porządku!” pod adresem lustra. Niestety, wychodziło
mu coś w rodzaju „F porzoddgu!”, co nie brzmiało wystarczająco autorytatywnie.
Kiedy poczuł, że zdołał dostatecznie wziąć się w garść, w każdym razie wziąć się
na tyle, na ile obecnie było to możliwe, odwrócił się i pomaszerował wprost do
jaskini potwora.
Bestia siedziała cicho, pochłaniając wieści o nowej, ekscytującej grze turnie-
jowej, którą przygotowano na wieczór dla najbardziej zawziętych widzów. Kiedy
Dirk znów się pojawił, bestia nawet na moment nie oderwała wzroku od ekranu.
Dirk żwawym krokiem podszedł do okna i gwałtownie odsunął zasłony, łudząc
się, że w świetle dnia bestia piszcząc przeraźliwie zeschnie na wiór, lecz reakcja
potwora ograniczyła się do zmarszczenia nosa. Po szybie przemknął jakiś cień,
lecz przy tym kącie jej nachylenia Dirk nie potrafił rozpoznać, co to mogło być.
Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z potwornym chłopcem. W telewizji za-
częło się właśnie południowe wydanie wiadomości, więc chłopiec wykazywał
nieco większą otwartość na sprawy świata, który pozostawał na zewnątrz mi-
goczącego kolorowego prostokąta. Obrzucił Dirka nachmurzonym, zmęczonym
spojrzeniem.
— Czeopantuwłaściechce? — spytał.
— Powieb ci czeo kce — odrzekł Dirk gwałtownie, lecz raczej dość bezna-
dziejnie. — Kce. . . Kfila bobedt. . . Jajob skoddś zdab!
Uwagę Dirka przyciągnął niespodziewanie ekran telewizora, gdzie pokazywa-
no właśnie bardziej aktualną fotografię zaginionej pracownicy lotniska.
— Copantuwoglerobi?
— Ciko! — odrzekł Dirk i przysiadł na poręczy fotela, intensywnie przypatru-
jąc się twarzy na ekranie. Fotografię wykonano przed rokiem, zanim dziewczyna
dowiedziała się o istnieniu obowiązującego wśród personelu błyszczyka. Miała
mocną trwałą i wyraz twarzy wyfiokowanego, kłótliwego babsztyla.
— Kimpanjest? Cosiedzieje? — dopytywał się chłopiec.
43
— Zbogojdie, bały — warknął Dirk. — Die widziż, że ogloddab?
Według słów prezentera policja zapewnia, iż jest całkowicie zbita z tropu fak-
tem, że na miejscu wypadku nie pozostał nawet najmniejszy ślad po Janice Smith.
Wyjaśnia przy tym, że istnieją przecież jakieś granice zarówno przeszukiwania
wciąż tych samych budynków, jak i apelowania do wszystkich, którzy mogą po-
dać jakieś wskazówki dotyczące miejsca pobytu zaginionej.
— Do boja segredarga! Do padda Pearce! — wykrzyknął zdumiony Dirk.
Chłopca nie interesowała jednak ekssekretarka Dirka, zaprzestał też prób
zwrócenia na siebie uwagi. Wywinął się ze śpiwora i powlókł do łazienki.
Dirk siedział wpatrzony w telewizor, zdumiony, że nie zorientował się wcze-
śniej, kim jest zaginiona dziewczyna. Wkrótce zdał sobie sprawę, że nie miał po
temu żadnych podstaw. Wychodząc za mąż zmieniła nazwisko, a w dodatku te-
raz dopiero pokazano fotografię, która naprawdę mogła pomóc ją zidentyfikować.
Do tej pory Dirk nie zwracał szczególnej uwagi na wypadek z lotniska, ale teraz
poczuł, że czas przyjrzeć mu się bliżej.
Eksplozję określano już oficjalnie mianem „Aktu Bożego”.
Ale który to bóg? — pomyślał Dirk. I po co? Któremu z bogów chciałoby się
włóczyć po drugim terminalu lotniska Heathrow, żeby dostać się na lot o 15.37 do
Oslo?
Po kilku tygodniach znużenia i depresji miał nareszcie swoją wielką sprawę,
sprawę, która wzywała do natychmiastowego działania. Na kilka chwil pogrążył
się w myślach i właściwie nawet nie zauważył, kiedy chłopiec-bestia wśliznął
się z powrotem i wtulił w swój śpiwór — w samą porę, bo właśnie zaczynały
się reklamy. W pierwszej pokazano, w jaki sposób absolutnie zwyczajna kostka
rosołowa może stworzyć naturalne centrum, wokół którego skupi się szczęśliwy
żywot każdej normalnej rodziny.
Dirk skoczył na równe nogi i już, już miał zacząć od nowa przesłuchiwanie
chłopca, lecz wystarczyło, by na niego spojrzał, a cały jego zapał rozwiał się jak
dym. Bestia bowiem znów przebywała gdzieś daleko, znów zagrzebała się głębo-
ko w swym ciemnym legowisku; Dirk nie czuł jakoś w sobie specjalnej ochoty,
by jeszcze raz zakłócić jej spokój.
Koniec końców warknął tylko, że jeszcze tu wróci, i pognał ciężko w dół scho-
dami, a poły skórzanego płaszcza łopotały za nim wściekle.
W holu znów natknął się na znienawidzonego Gilksa.
— Co ci się stało? — rzucił ostro policjant na widok spuchniętego i posinia-
czonego nosa.
— Zgobaem się troke — odrzekł niewinnie Dirk. — Sab bi kadzałedź.
Gilks jednak chciał wiedzieć dokładnie, czym Dirk się zajmował, więc ten ob-
jaśnił go wspaniałomyślnie, że na górze znajdzie świadka, który może się z nim
podzielić kilkoma bardzo interesującymi informacjami. Zasugerował, że Gilks po-
44
winien zamienić z nim słówko, a najlepiej będzie, jeśli najpierw wyłączy telewi-
zor.
Gilks skinął oschle głową i zaczął wchodzić po schodach, lecz Dirk zatrzymał
go jeszcze na chwilę.
— Die dzaubadżyłedź didz dzibdego w dyb dobu? — zagadnął.
— Co mówiłeś? — zapytał poirytowany Gilks.
— Didz dzibdego. . .
— Co takiego?!
— Dzibdego — powtórzył uparcie Dirk.
— Dziwnego?
— Dogładdie dag, dzibdego. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum