[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pani...
- Owszem, brzmi to jak bajki i kiedy tylko dostatecznie podrosłam, sama
uznałam, że to wierutne brednie... A jednak rzeczywiście wygląda na to, że śmierć
zabiera każdego, kto się do mnie zbliży. Najpierw zabrała moich rodziców: oboje
umarli, zanim skończyłam dziewięć lat. Potem ciotkę, matkę mojego obecnego
opiekuna, u której zamieszkałam, kiedy zostałam sierotą. Potem, jak już panu
mówiłam, poumierały koleżanki ze szkoły klasztornej i zakonnice. A ostatnio pański
ojciec...
Niall nie potrafił się już dłużej hamować. Kiedy po raz pierwszy ujrzał ją w
panującym przy drzwiach półmroku, nie był pewien, czy wzrok go nie myli. Ale nie,
to naprawdę była ona - ta sama kobieta, z powodu której dręczyła go tak okropna
bezsenność, że w końcu wstał z łóżka i postanowił zejść na dół w poszukiwaniu
whisky. Znowu miała na sobie pelisę i czepek, pod którym ukryła nieposkromioną
burzę włosów. Podpierając się tęgim kosturem, stała na jednej nodze, w chwiejnej
równowadze, trzymając w powietrzu poturbowaną stopę, na którą co prawda
wciągnęła but, lecz już nie zdołała go zasznurować.
Mairi. Jego Mairi. Najwyrazniej sposobiła się do ucieczki.
W dodatku - jak gdyby to samo w sobie był dla niego zbyt łatwy orzech do
zgryzienia - opowiedziała mu tę bajdę o klątwie. To już był szczyt. Chociaż Niall
zdążył w życiu nasłuchać się wielu niestworzonych bredni, ta ostatnia przewyższała
je wszystkie. Nie wątpił jednak, że dziewczyna szczerze w nią wierzy: widać było, że
to wyznanie wiele ją kosztowało i sprawiło jej autentyczny ból. Oczy Mairi zamieniły
się w mroczne jeziora melancholii, a cały jej tupet gdzieś się ulotnił. Niall zastanawiał
się, kto i w jakim celu wbił jej do głowy to absurdalne łgarstwo. Ktokolwiek jednak
to był, musiał widocznie wcześnie zacząć, w przeciwnym bowiem razie nie byłaby aż
tak głęboko przeświadczona o tym, że historia o klątwie to szczera prawda, a nie
zabobon.
Stwierdził w duchu, że obojgu im potrzebna jest końska dawka
rzeczywistości.
- Zakonnice i pani koleżanki poumierały na tyfus - rzekł zwięzle. - Sama mi
pani to powiedziała. A mój ojciec zmarł na podagrę. Nie mam pojęcia, na co umarli
pani rodzice i ciotka, ale nie wątpię, że również i w ich przypadku śmierć nastąpiła z
jak najbardziej naturalnych powodów. Jestem zresztą mocno zaskoczony, że akurat
pani, osoba, wydawałoby się, dość inteligentna, potrafi uwierzyć w taką bzdurę, jak
klątwa rodzinna. - Szeroko rozkładając ręce, zapytał: - Na miłość boską, Mairi! Czy
to właśnie z powodu tej rzekomej klątwy nie chce pani za mnie wyjść?
W jej oczach lśniły łzy, kiedy odparta:
- Owszem, przyznaję, że z punktu widzenia sfery idei, która zapewnia ład i
porządek światu poddanemu ciągłym przemianom, ta klątwa wydaje się sprzeczna z
wszelkim platońskim rozumem. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że dokądkolwiek
pójdę, w ślad za mną podąża czyjaś śmierć. I pan także się na nią naraża, jeśli pan nie
posłucha...
Niall odpowiedział słowem, od którego zwiędłyby jej uszy, gdyby go
usłyszała. Wymówił je jednak przez zaciśnięte zęby, co zmieniło jego brzmienie nie
do poznania. W ułamku sekundy podszedł do dziewczyny, wsunął ręce pod jej pelisę i
obejmując smukłą kibić, szorstkim ruchem przyciągnął ją do siebie.
Była tak zdumiona, że wypuściła laskę Fergusa. Kij z łoskotem upadł na
podłogę.
- Wasza lordowska wysokość - powiedziała, unosząc obie ręce, jakby go
chciała odepchnąć, lecz zaraz się wzdrygnęła, dotknąwszy jego ciepłych mięśni,
twardych jak mur.
Był to doprawdy nadzwyczaj niepokojący obrót zdarzeń - niemal równie
niepokojący jak ta chwila, gdy ocknęła się z omdlenia i stwierdziła, że spoczywa w
jego ramionach. Ale wtedy uważała, że miał prawo tak się do niej zbliżyć, bo
przecież chciał pomóc.
Teraz jednak ani trochę nie potrzebowała pomocy lekarza.
- Naprawdę - szepnęła. - Nie powinien pan. Nie słyszał pan, co powiedziałam?
- O klątwie? - spytał, a jego wilcze oczy nabrały tego szczególnie srebrzystego
odcienia, który tak ją wyprowadzał z równowagi. - Ależ tak, słyszałem.
- No to musi pan wiedzieć... musi pan wiedzieć, że to, co pan robi, jest...
Nic więcej powiedzieć nie zdołała. Zanadto była rozkojarzona. Z uczuciem
bliskim paniki stwierdziła, że mężczyzna pachnie świeżo wyprasowaną bielizną. Och,
czemu musiał mieć akurat ten zapach, jeden z jej ulubionych? A to pulsowanie, które
wyczuwała koniuszkami palców... Czy to było bicie jego serca? Musiał widocznie
mieć ogromne serce, skoro łomotało tak mocno, tak prędko tuż pod jej dłonią. Pędziło
nieomal równie szybko, jak jej serce...
Czy naprawdę musiał być taki ciepły i tak miło pachnieć? Bez trudu zdołałaby
go odepchnąć, gdyby nie ten zapach. Była zaś pewna, że odtrącić go trzeba, bo od
dziewcząt ze szkoły klasztornej niemało się nasłuchała o takich ludziach jak on: o
mężczyznach, którzy próbowali je całować. Choć prawdę rzekłszy, nie bardzo
rozumiała, co złego byłoby w tym, żeby po prostu pozwolić mu na pocałunek, skoro
usta miał takie kształtne... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • angela90.opx.pl
  • Archiwum